sobota, 29 czerwca 2013

Przepraszam, czy tu biją?

Lokalny koloryt

  Dresiarz to specyficzne stworzenie. Licznie występujący w miastach, dostrzegalny na każdym kroku, na swój sposób zróżnicowany, acz przewidywalny. Pełen sprzeczności. Kolesie, którzy chcą siać postrach, wzbudzać szacunek, jednocześnie ubierają się w średnio atrakcyjne dresy, lub w wersji letniej - gacie. O tak, inaczej nie można nazwać tych "spodenek". Jak można wyjść w bokserkach na ulicę i liczyć, że ktoś potraktuje cię poważnie? Skąd im to przyszło do głowy? To jeden z lepszych dowcipów wszechmogącego. Może gdzieś jest święta księga dresa, złożona z kilku obrazków i jednego zdania: "W gaciach kroczyć będziesz". Oczywiście są dresiarze wyższego szczebla, starsi, o metrażu dwa na dwa i bicepsach większych od mojej głowy. Tych zaczepiać nie będę, oj nie. Jeszcze mi życie miłe... Ale cała reszta? Nie pojmuję skąd się to wszystko wzięło. Rozumiem np. zachwyt nad kinem gangsterskim, albo potrzebę łatwego, zbójeckiego zarobku, tylko skąd się wzięły gacie? I te chude, biedne nóżki, uzbrojone w białe skarpetki. Czym sobie zasłużyliśmy na takich osiedlowych zabijaków? Chodzą ulicami, tam wyłudzą fajkę, gdzieś skroją telefon, przyleją długowłosemu, obalą butelkę na ławeczce... czynności typowo łobuzerskie (no może poza obalaniem butelki ;)). Tylko skąd się wziął taki wizerunek? Gdzie skórzane spodnie, podkoszulki, tatuaże i grube łańcuchy? Wytrenowane ciała, pokryte bliznami twarze zabijaków? Cóż, jaki kraj, taki łobuz. Wyplenić wichrzycieli się nie da, ale może chociaż, w imię poprawy estetyki miasta, przeprowadzimy akcję pod szyldem: "Jeans dla dresa!". Jak następnym razem będą nas okładać pięściami, przynajmniej zrobią to z klasą. Może frustracja, która ich napędza dotyczy właśnie problemów z dobraniem odpowiedniej garderoby? Spróbować chyba warto, wszak kto nie otarł się nigdy o porządny wpierdziel z udziałem własnych części ciała i grupy dresiarzy? Pomysł może i naiwny, ale jak inaczej poradzić sobie z oczyszczeniem ulic z takich indywiduów? Postawmy obok pojemnika na ciuchy dla Czerwonego Krzyża, pojemniki na odzież dla dresów. Może wreszcie poczują wstyd? Zaczną myśleć, porzucą swoje noże, zaczną mówić pełnymi zdaniami i ubiorą się jak ludzie? Porzucą swój gniew, nauczą się tolerancji... potem możemy spróbować ze skinami, wąsatymi panami w średnim wieku i innym specyficznym użytkownikom ulicy. Przez garderobę do serca!

No otwarte jest!!!!

Już trzy lata czekam!

  Jest pewien architektoniczny mankament w naszym sklepie. Punkt informacyjny znajduje się nieopodal zaplecza socjalnego. Miejsca gdzie pracownik może odetchnąć, czy odpowiedzieć na zew matki natury. Niefortunne ulokowanie lady dla petentów, stanowi wodę na młyn dla określonego typu człowieka. O wybitnie wścibskim i nietaktownym usposobieniu. Człowiek ten nie odczuwa żadnego hamulca, gdy z buciorami ładuje się na zaplecze. Nie rozumiem, jak można postępować równie niefrasobliwie. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że poszanowanie dla pracownika i tym podobne bzdety nie imają się owych typów, ale... co z własnym bezpieczeństwem? Można zostać wyprowadzonym przez sympatycznego ochroniarza, lub doznać uszczerbku na zdrowiu psychicznym, dostrzegając jak prezentuje się pracownik prywatnie. Albo trafić w sam środek interwencji, jaką niewątpliwie jest przetrzymywanie złodzieja z gatunku żul. Mamy odważnych wścibskich, którzy włażą na zaplecze w całości, lub bardziej nieśmiałych, co tylko zbliżają usteczka ku szparze w drzwiach i wołają:
- Halo! Chcę o coś zapytać! Halo! Jest tam kto?! (Niestety... jest Pan ostatnim człowiekiem w tym sklepie)
Może to są podglądacze, liczący na smakowity kąsek w postaci przebierającej się młodej dziewczyny? Uważajcie, mamy też stadko pięknych facetów ;). Zrozumiałbym nawet gdyby przyszło im do głowy np. zapukać. Albo gdyby sala sprzedaży pozostawała pusta przez czas dłuższy niż pięć minut. Czekanie tego typu może być frustrujące, ale góra pięć minut? No błagam. Gdy pojawiamy się przy jednym ze wścibskich, obrzucają nas inwektywami, skarżąc się na jakiś absurdalnie długi czas oczekiwania. W stylu:
- Już godzinę tu czekam! (czy oni myślą, że my nie mamy zegarków? Albo przeceniają swoje zdolności do manipulacji).
- Nie, nie czeka Pan godziny. Pięć minut temu byłem w tym miejscu. Pan nie.
- Nikogo nie mogłem znaleźć! (Zmyślna zmiana strategii. Ciekawe, że człowiek przyłapany na nieścisłości, kłamstwie, po prostu nie reaguje. To naprawdę działa? Zmienia rzeczywistość? Szkoda, że ta zasada nie działa na co dzień)
Mam pewien pomysł jak ukarać kolejnego wścibskiego. Gdy następnym razem jeden z nich wlezie na zaplecze, spuszczę spodnie do kostek, przyczepię do buta papier toaletowy, złapię kanapkę w jedną dłoń, ogórka w drugą i zapytam:
- Może mi Pan pomóc podciągnąć portki? Kanapka się przykleiła do ręki... wie Pan, do kibelka wpadła, nie mogę dosięgnąć...
Wątpię, czy uzyskam pomoc, ale może następnym razem się taki zastanowi dwa razy, nim zaatakuje przestrzeń zamkniętą?
Mam jeszcze drugi pomysł. Pójdę za takim do jego miejsca pracy. Poczekam, aż postanowi odpowiedzieć na żądanie swego organizmu w zakresie fizjologicznym i wejdę za nim do toalety. Gdy już ulokuje się na tronie, wsunę głowę pod drzwiami kabiny i powiem:
- Wie Pan, już trzy lata czekałem, aż ktoś się tu pojawi.
Ewentualnie zaatakuję z góry i powiem coś podobnego. Wybitnie apetyczna wizja. O, zaraz... muszę kończyć, ktoś właśnie dobija się do drzwi...

piątek, 28 czerwca 2013

Niegrzeczni chłopcy...

Beatles Anthology

  Jest problem z muzyką sprzed kilku dekad. Nie potrafię jej w pełni docenić z powodu brzmienia. Mam wrażenie, że wokale brzmią słabo, muzyce brak odpowiedniej przestrzeni, basu, soczystej perkusji. Całość posiada jakiś taki "starczy posmak". Prawdopodobnie nabawiłem się uprzedzeń podczas lat dzieciństwa, gdy ojciec próbował przekonać mnie do swojej muzyki. Poza tym, teraz urządzenia używane przy nagraniach, są na zdecydowanie wyższym poziomie. Bardzo żałuję, gdyż zamykam sobie drogę do korzeni,  naprawdę ciekawych, znaczących kompozycji. Na szczęście powoli, acz nieubłaganie, mur pęka. Kliku zespołom już udało się trafić do mojej wrażliwości. Między innymi Beatlesom. Niesamowici ludzie. Ładne piosenki i kilka szalonych, psychodelicznych. Kilka dziwnych filmów, ciekawe osobowości. Potrafili nagrywać po trzy płyty rocznie, gdzie w dzisiejszych czasach trzeba poczekać nawet i kilka lat na kolejny krążek swych ulubieńców (No chyba, że mamy do czynienia z Bieberem, który już trzy razy wydał tę samą płytę, zmieniając okładki i nazwę). Od strony muzycznej znają ich prawie wszyscy. Ja, dzięki świetnemu serialowi - The Beatles Anthology, poznałem też ich szalone wypowiedzi. Byli niezłymi jajcarzami. Lennon, podczas jednego z koncertów, tak zwrócił się do publiki: "Osoby biedne prosimy o klaskanie. Zamożni niech po prostu potrząsają biżuterią". Mocne. Żartobliwy ton, ale wydźwięk całkiem znaczący. Wszyscy Beatlesi przyznali się też do palenia trawki. Podczas kręcenia sceny do jednego z filmów, Mccartney i Ringo Starr odwalili niezły numer. Uprzednio wypalili oczywiście skręta. Akcja rozgrywała się na ośnieżonym stoku, wg scenariusza zebrani mieli uciec przed bombą. Gdy nastąpił odpowiedni moment Mccartney z Ringo uciekli, a jakże. Ale nie zatrzymali się poza zasięgiem kamer. Uciekali jeszcze przez wiele mil. Wszak, woleli uniknąć bomby. W końcu, gdy zabrakło sił, wypalili jeszcze jednego skręta i dopiero rozpoczęli marsz powrotny. Najbardziej zapadły mi w pamięć wypowiedzi Beatlesów na temat orderów, które otrzymali od korony. Brzmiały one mniej więcej tak: "Zabawne, że za rozrywkę, którą zapewniliśmy, za te wszystkie pieniądze, koncerty, Beatlesomanię - otrzymaliśmy tylko kawałek metalu na jakimś rzemyku". Mistrzowie. Sama wizyta u królowej też musiała być bardzo udana. A tak o niej opowiadają sami zainteresowani: "Weszliśmy do pałacu, który wyglądał nieco dziwnie. Wewnątrz bardzo długo tłumaczono nam jak się zachować, nie odwracać tyłem do królowej i tym podobne rzeczy. Byliśmy tak zdenerwowani, że poszliśmy do łazienki zapalić. Niestety okazało się, że to były papierosy z marihuaną. Wyszliśmy nieźle wstawieni." 
O samej królowej powiedzieli, że miała "dziwny wyraz twarzy, tak jakby się dziwiła - kim oni są?". Po wizycie dziennikarze zapytali: "Co powiedziała królowa?" Na to jeden z Beatlesów odparł: "Właściwie to... nic nie powiedziała". Królowie taktu ;). Po latach Ringo stwierdził, że nic nie pamięta z tej wizyty, bo był odurzony skrętem. Innym razem, ten sam Ringo, dotarł na plan filmowy z potwornym kacem, więc stwierdził, że nie ma ochoty grać. Powiedział: "To może ja się tutaj przejdę, wzdłuż kanału, a wy to nakręćcie". Uznano, że to dobry pomysł no i mamy podobną scenę w filmie. Generalnie okazało się, że Beatlesi nie byli tak nudni jak kiedyś mi się zdawało... Słodkie piosenki, garniturki, śmieszne fryzury, pod tym wszystkim kryją się naprawdę interesujący, szaleni ludzie. Zresztą wokół zespołu trwała niezła burza. Ludzie zaczęli otaczać muzyków rodzajem nabożnej czci. Powstał mit, że Beatlesi potrafią uzdrawiać chorych. Na koncerty przyprowadzano niepełnosprawnych... A oto wypowiedź Beatlesów na ten temat: "Nie rozumiem dlaczego ci pomyleńcy przyprowadzali tych biednych ludzi. W pewnym momencie okazało się, że w pierwszych rzędach, zamiast rozentuzjazmowanych fanów, dostrzegamy rząd kalek. Przerażające". Powstał też mit, miejska legenda, że... Mccartney nie żyje (zginął w wypadku), a jego miejsce zajął oszust - kanadyjski policjant (Ktoś nieźle przyćpał!). Jest nawet szereg dowodów na ten temat. Zainteresowanych odsyłam do wikipedii :D. Sam Mccartney oczywiście zdementował owe plotki... Zachęcam wszystkich do głębszego zapoznania się z muzyką Beatlesów, oraz z historią ich życia, bo naprawdę warto! Ja wreszcie przejrzałem na oczy. A propos życia, Lennon miał ciekawą wypowiedź na ten temat: "W szkole nauczyciele zapytali mnie kim chcę zostać w życiu. Odpowiedziałem, że chcę być szczęśliwy. Powiedzieli, że nie zrozumiałem pytania. A ja odparłem, że to oni nie zrozumieli życia". Świetny facet. Jak to zwykle bywa w takim przypadku... ktoś go zastrzelił. 

PS: A oto co porabia drugi syn Lennona - Sean: http://www.youtube.com/watch?v=3eCT4FH9HFc

Niezłe ćpanie, czyż nie? :). 

środa, 26 czerwca 2013

Chyba go nie lubiłem ;). Czyli Wierszokleta vol. 2

Nie gniewasz się?


Tym razem czekają was dwa wiersze. Łączy je pewien znaczący, wspólny bohater ;). Miłej lektury!


1.
Ogromne pole pokryte trawą
I tylko dwa wzgórza po przeciwnych jego stronach
Pomiędzy nimi żadnych zwierząt już nie ma
Wszystkie, zwietrzywszy niebezpieczeństwo,
Dawno w pobliskim lesie się skryły

Nagle dwie wrony z południa nadleciały nad pole
I mówi jedna do drugiej:
"Kraaa, popatrz, cóż tam w dole na polu stoi?"
A druga na to:
"Kraaa, to chyba ludzie, tłoczą się jak mrówki wokół mrowiska,
Szukając części do swego domu, pracując ciężko,
Bez chwili wytchnienia"

Jednak tłum nie zebrał się w tym szlachetnym celu
Ich domy daleko w tyle zostały
Oni dnia dzisiejszego morze krwi rozleją
W nawóz dla traw wielu się zmieni
W obronie swych domów jedni stanęli
Drugich skusiła obfitość tej ziemi
A ty dlaczego widząc to wszystko nic znów nie robisz?
Jesteś jak człowiek który rozkopał mrowisko
I z uśmiechem na ustach na tragedię mrówek spogląda
Powiedz mi zatem panie mój drogi
Dobrze się bawisz?


2.


Czasem gdy noc słońce skrywa,
A pozbawione sensu myśli walczą o byt w mojej głowie,
Słyszę odgłos twych kroków.
Chciałbym móc cię powstrzymać,
Zamknąć oczy, uciec.
Jednak ty wciąż mnie wołasz,
Skamląc jak ranne zwierzę, Błagając o litość.
Ty, który miłosiernym zwać się kazałeś.

Starość nie radość...

Odstajesz, człowieku!

  Jestem stary. Trzeba to sobie jasno powiedzieć. Nie, nie chodzi o lata, tych przeżyłem raptem 26 (będzie gorzej). Mam na myśli starość społeczną. Odstaję pokoleniowo, technologicznie, językowo. Zawsze zastanawiałem się, jak to jest, że nie możemy w pełni porozumieć się z rodzicami. Byłem świadom, że to samo spotka i mnie względem młodzieży, ale nie przypuszczałem, że ów proces zaczyna się tak wcześnie. Przestaję rozumieć otaczającą mnie rzeczywistość. Pamiętam, jak wraz z ojcem, udałem się na basen. Jeden z tych nowocześniejszych, wyposażonych w plastikowe zegarki z kodem kreskowym. Gdy uzyskaliśmy po jednym takim urządzeniu od miłej kasjerki, zrobiliśmy wielkie oczy, ale nie przyznaliśmy się do naszego zakłopotania. Problem ponownie dał o sobie znać, gdy próbowaliśmy wejść do przebieralni... 
- Tato... tu nie ma klamki...
- Jak to? Pokaż... - Faktycznie, nie było. Tylko jakiś stalowy kikut do pociągnięcia i stalowa puszka.
Staliśmy chwilę jak dwa jełopy, szarpiąc za metalową kulkę. Od dalszego upokorzenia uratował nas około dziesięcioletni chłopiec. Podszedł i oznajmił:
- Tu trzeba przyłożyć. Z zegarka.
Faktycznie, po dokładniejszych oględzinach, dostrzegliśmy kod kreskowy na plastikowym "zegarku" i przyłożyliśmy do czytnika w metalowej puszce. Weszliśmy. Chłopaczek położył na łopatki dwa pokolenia. Dla niego nie było żadnego problemu, zna tylko takie baseny... Coraz częściej mam okazję przeżywać podobne sytuacje. Kilka lat temu udaliśmy się, wraz z kolegami, na boisko, pokopać piłkę. Pech, że było zajęte przez grupkę kliku i kilkunastolatków. Postaliśmy chwilę przy linii, w końcu zdecydowałem się z nimi pogadać.
- Hej, chłopcy, długo już gracie?
- Spierdalaj! To nasze boisko, idź się lansować gdzie indziej!
Karzełek liczący maksymalnie dziesięć, jedenaście wiosen. Ja  w jego wieku w życiu nie startowałbym do dwudziestolatków. Nie mówiąc już o języku jakim się posłużył... Po chwili złorzeczyli na nas jego pozostali koledzy, zapalając papierosy. Tak, dziesięcio - dwunastolatkowie. Strach się bać. Mieliśmy im przylać? Przełożyć przez kolano? Pogrozić palcem? Metody nie przystające do nowych warunków. Może za kolejną dekadę taki nastolatek wyciągnie giwerę i rozstrzela nagabujących go mężczyzn? Wyraźnym znakiem naszych czasów są telefony komórkowe. A raczej smartfony, bo tak właśnie nazywają je współcześnie. Ja zatrzymałem się na etapie komórek, które służyły do wykonywania i odbierania połączeń. Teraz są ememesy, ekrany dotykowe, przenośny internet, wypasione aparaty fotograficzne, wifi itp.(nie mówię, że to źle, ale postęp pędzi w zawrotnym tempie) Kurde, mój najnowszy telefon liczy sobie z  pięć lat i bynajmniej nie jest dotykowy (Marta, jest super, to nie krytyka aparatu;)). Taki smartfon to pułapka. Jak nie umiesz powyłączać różnych funkcji na starcie - zżera kasę łącząc się z licznymi aplikacjami... (moja dziewczyna coś o tym wie...). Nie mogę się w tym wszystkim połapać. Nie do końca też rozumiem potrzebę integracji wszystkiego ze wszystkim... przeciętny ośmiolatek lepiej sobie radzi z obsługą podobnych urządzeń. Nawet Facebook to dla mnie czarna magia. Skoro mamy przycisk "Lubię to", czemu nie pójść dalej i nie wprowadzić np. "Wali mnie to". Albo "Drażni mnie to". Pewnie trwają już prace nad podobnym rozwiązaniem ;). Część funkcji jest jak najbardziej przydatna - łatwiejsza komunikacja, czy umieszczanie linków dla znajomych, ale trochę już chyba zaczęto przeginać z uspołecznianiem w sieci. By dokopać się do najprostszych opcji, trzeba nieźle powalczyć z interfejsem. Chyba przespałem kilka ostatnich lat w sieci. Moje przystosowanie umarło wraz z Gronem. Ostatnio miałem też okazję zajrzeć do kilku CV ludzi z roczników od 91 do 93 i doszedłem do wniosku - przekroczyłem granicę. Jestem po drugie stronie rzeki. Dla mnie już wyglądają jak dzieci, a przecież to w zasadzie dorośli ludzie. Studenci. Współpracownicy. Jak tak dalej pójdzie już za kilka lat nie będę w stanie korzystać z wind, nie dam rady wejść do budynków urzędów miasta itp. Już dziś boję się nawet zbliżyć do kibelków na dworcu (Totheeloo się zwą, czy jakoś tak) - przypominają już sterylne, cyberpunkowe konstrukty w budynkach korporacji. Obawiam się, czy dałbym radę spuścić wodę, albo znaleźć mydło...  Zaczynam rozumieć rodziców, czy dziadków, którym ciężko jest się przestawić na dzisiejsze rozwiązania, sam zaczynam  niebezpiecznie odstawać. Mam tylko nadzieję, że na starość wciąż będą istniały ławeczki, na których, wespół z innymi bezzębnymi dziadkami, obalę butelkę, czy dwie. Cóż, przy odrobinie szczęścia może w ogóle nie dożyję starości? A może śmierć będzie przeżytkiem? A tam, pewnie i tak nie będę w stanie wtedy niczego zrozumieć...


wtorek, 25 czerwca 2013

Wierszokleta...

Już świta, czas do roboty!

  Cóż, postanowiłem was trochę pomęczyć wypocinami z lat licealnych. Może się komuś spodoba, a jak nie, to przynajmniej zabawi się moim kosztem. Efekt uśmiechu jest więc gwarantowany, choć opcja druga zbyt korzystna dla mnie nie jest ;). No nic, pora na garść wypocin ;).


Słoneczne niebo, radosny śpiew ptaków i
Wieczny sen o życiu pełnym emocji, pozbawionym cierpienia.
Każdy dzień uśmiechem chcesz witać,
A ludzie, jak w bajce, pełni życzliwości, szlachetni,
Szczerzy...
Jeśli to tylko sen, nie chcę się budzić, lecz w iluzji szczęście odnaleźć.
Nieoczekiwany sukces, Dobry uczynek,
Życie chorób pozbawione...
Świat bez wojen, a każdy człowiek szczęściem obdarzony.
Jeśli to tylko sen, nie chcę się budzić, lecz w iluzji szczęście odnaleźć.
Jednak TY:
Nie pozwalasz Śnić,
Mącisz mój Spokój, Obudzić wciąż chcesz.
Jesteś niczym zaraza, która odbiera mi szczęście,
A dzwonek twój zwiastunem okrucieństwa i Bólu.
Myślisz że wygrałeś jednak ja znam twą naturę,
A Imię, które nosisz każdego, dnia o poranku przeklinam.
Czas wstać,


BUDZIKU...

Święta, święta...

I po świętach!

  Okres świąteczny to czas szczególny. Grudzień kojarzy się z prezentami, śniegiem za oknem (choć ostatnio występuje nieco później i rzadziej), przeżeraniem ton jedzenia z rodziną, oraz zakupami. No właśnie. Prezenty, prezenty, prezenty! Trzeba je oczywiście gdzieś pozyskać, co zrozumiałe, ale... czemu na ostatnią chwilę? Cały rok to za mało czasu? Niestety pracując w sklepie można mieć zupełnie odmienne wrażenia z wigilii, oraz dni ją poprzedzających. Pomińmy tłok, prawdziwe oblężenie ludzi ( kupując  prezenty w tym momencie nie możemy liczyć na wiele, przecież te najciekawsze kąski dawno zniknęły ze sklepowych półek...), szaleństwo udzielania informacji dziesięciu osobom naraz, przekrzykiwanie, przepychanki - to standardowe zachowania klientów. Skoncentrujmy się na kilku przykrych zdarzeniach. Jak to zwykle bywa - gorzko - słodkich.
  W wigilię mamy otwarte do 14.00, czasu na dokupienie drobiazgu, wstążeczki, czy papieru jest i tak aż nadto. Tymczasem przychodzi raz jedna Pani za pięć 14 i mówi:
- Przyszłam kupić konsolę.
Pracownik:
- Przykro mi, ale nie ma.
- Jak to nie ma? 
- Cóż, wczoraj sprzedaliśmy dwie ostanie...
- Ale dlaczego? (Wow, naprawdę? Dlaczego nie ma, czy dlaczego sprzedaliśmy wszystkie? A może dlaczego sprzedaliśmy, perfidnie, dwie ostatnie? Tacy z nas dranie, że pracując w sklepie SPRZEDAJEMY towar. A ten, złośliwie, bywa, że się SKOŃCZY. Drań!)
- Ee... wie, Pani, są święta. Ludzie kupują prezenty.
- Ale ja chcę kupić. Dla syna!
- Przykro mi, nie mamy. Generalnie to już zamykamy, więc...
- Jak tak można? Przez was mój syn nie dostanie prezentu!
Świetna matka. Zły sklep. Źli, nędzni, perfidni pracownicy. Okropny świat. Ja dobra, oszukana matka. Biedny synalek ucierpi, przez zło tego świata. A że prezent chcemy kupić TUŻ przed wigilią, że nie umiemy się zachować wśród ludzi, to nieważne? Swoją drogą wnioskując po mamie, synek nie zasłużył na tak kosztowny prezent ;). Zero wyobraźni. Naprawdę żyłem w bańce, nim rozpocząłem pracę w sklepie. Nie zdawałem sobie sprawy jaki odsetek podobnych stworzeń mogę spotkać w miejscu publicznym. A jak już jesteśmy przy konsoli...
  Dzień przed wigilią przychodzi inna kobieta. Dociera na kasę z konsolą i kładzie na ladę. Mówi, że dla syna. Trwają czynności sprzedażowe i przechodzimy do etapu pakowania. Okazało się, że owa konsola nie bardzo chciała się zmieścić do torby (Nasz błąd. Znaczy sklepu, nie było odpowiedniego rozmiaru). Pakunek lekko wystawał z reklamówki, co trochę utrudniało transport, jednak nie było aż tak źle. Nie zdaniem klientki, która... zrezygnowała z zakupu. Powiedziała, że w takim razie syn dostanie coś innego. Super, zemszczę się na sklepie, któremu zabrakło reklamówek, a że syn dostanie rykoszetem, trudno. Ale im pokazałam! Swoją drogą konsola sprzedała się godzinę później - komuś jednak torba nie przeszkadzała... Żal mi podwójnie syna wkurzonej klientki. Po pierwsze - fajny prezent przepadł, po drugie musi on spędzać dużo więcej czasu z tą kobietą niż my. Ciekawe jak gotują podobne istoty? A jak już o prezentach mowa... 
  Klienci obdarowują nas osobliwościami przez cały rok! Pozostawiają na stacjach odsłuchowych i wśród towaru na regałach chusteczki, niedopite napoje, resztki jedzenia, jakieś papierki, połamane pudełka, a raz nawet podarowali nam... KUPĘ.
O tak, swojskie, dorodne gówno. Na dolnej półce z płytami. Jak to się stało? Nie wiemy. Zastanawiam się, czy zrobiono prezent na miejscu, czy dostarczono już gotowca? Tego kto to zrobił mianuję królem dowcipu. Zapraszam po odbiór nagrody, będzie.... dorodna ;). Wesołych świąt!

niedziela, 23 czerwca 2013

Do lekarza, czy do piachu?

W służbie zdrowia

  Doznałem kilka lat temu wyjątkowo nieprzyjemnej kontuzji - zerwałem więzadło w kolanie. Boli straszliwie, noga nie utrzymuje pionu - generalnie nie polecam. Wcześniej zdrowie nie zmuszało mnie do częstych wizyt u wszelkiej maści lekarzy. Jak dużego szczęścia doświadczałem, uświadomiły mi wydarzenia związane z leczeniem kolana. Najpierw trafiłem do szpitala w Grodzisku. Zarejestrowałem się w okienku i kazano czekać. Grzecznie siedziałem na korytarzu i starałem się nie poruszać za bardzo kaprawą kończyną. Towarzyszyła mi rodzina w składzie niemal kompletnym. Po około trzydziestu minutach, zza zamkniętych drzwi, wyłonił się lekarz. Niestety całkowicie nas ignorując, w tym zbiorowe "Dzień dobry", ruszył w swoją stronę. Gdy wracał, ponownie ignorując zebranych, zaatakowałem go kolejnym "Dzień dobry", mając pytanie: "co jest grane" na końcu języka, ale nie dokończyłem. Facet wyraźnie się zbulwersował, że zakłócam mu spokój. Z jego trzewi wydobył się głos:
- Co Państwo tu robią? (układamy sudoku! Chronimy się przed cieniem. W końcu po to przychodzimy do szpitala, prawda?)
- Przyszedłem do lekarza, uszkodziłem sobie nogę...
- Trzeba się zapisać.
- Już to zrobiłem. Albert Kosieradzki.
- Nie mam tu wpisanej wizyty. 
Podałem mu kartę, dodając:
- Pół godziny temu zapisałem się u tamtej kobiety...
- Hmm... - Popatrzył w kartę. - Niech będzie. Zapraszam. (łaskawca. Skąd ta wszechobecna nieuprzejmość? Wypuszczają ich z piwnicy czy co? Źli, że nieźle zarabiają? Sfrustrowani długimi studiami?)
Najciekawiej było jednak już na sali porad. Zbadali pobieżnie kolano (z kolegą... trudny przypadek? A może to ochroniarz?), obejrzeli USG (zrobiłem dzień wcześniej) i zarządzili:
- Włożymy w gips, na trzy tygodnie. To najkrótszy okres. (ta uwaga to tak na pocieszenie?)
Odpowiedziałem:
- W gips? Słyszałem, że gdy chodzi o zerwanie więzadła, lepiej nie gipsować. (od kumpla z podobnym problemem. I oczywiście - z internetu). 
- Hmm... - Zasępił się na moment, po czym dodał:
- To może lepiej nie gipsujmy... (No bez jaj. Naprawdę? Po co studia, lata doświadczenia... przychodzi młody chłopak, bez żadnej sensownej wiedzy, rzuca coś z internetu i... nagle zmieniamy front? Ale o co kur... chodzi? To jakaś zabawa? W stylu, "E tam, najwyżej się jednemu nóżka nie złoży, będą następni"...
Ciekawe, czy jakbym powiedział:
- W gips? A słyszałem od wróżki, że trzeba kolano polizać o północy. Najlepiej, żeby to zrobił murzyn, były piłkarz.
- Hmm... no to może tak zróbmy? Mamy tu jednego...
Albo:
- Słyszałem, że lepiej od razu ucinać i tak niesprawne...
- A no tak. Ma Pan może piłę, czy coś?
Już nie tylko ręce opadają. To odpowiedzialny zawód do cholery. Ja co najwyżej będę kulał do końca życia, ale inni, z poważniejszymi dolegliwościami? Od razu do piachu? O ile buractwo w pracy, urzędzie jest bolesne i szkodliwe, ale jeszcze w jakiś sposób do wytrzymania, to podobne schody w medycynie, gdy chodzi o nasze zdrowie... Nie, tego zaakceptować nie mogę. Należałoby  karać surowo za podobną niefrasobliwość. Natychmiast. Wykorzystajmy anielską bojówkę (poprzedni post): "Z liścia, z liścia i Pan już tu nie pracuje". Dodam, że do dziś kolano w strzępach, a podobnych lekarzy spotkałem wielu. Kiedyś w sprawie skręconej kostki usłyszałem: 
- Proszę ją albo oszczędzać, albo wykorzystywać...
Świetne. Do wyboru, do koloru. Od razu czuję się wyleczony...
Czekam jeszcze na uwagę w stylu:
- Panie doktorze, straciłem stopę!
- Hmm... to trzeba rozchodzić...
To jak, widzimy się w przychodni? Albo lepiej, polecam od razu szpital z serialu "Na dobre i na złe", myślę, że młody Opania, albo Żmijewski, poradzą sobie równie dobrze co prawdziwi lekarze. A i autograf można dostać. Gratis dla opłacających abonament radiowo - telewizyjny...



sobota, 22 czerwca 2013

Zamykamy...

Dziś nie wracasz do domu

  Godziny otwarcia sklepu są jasno określone. Można o tym przeczytać na drzwiach, albo uzyskać stosowną informację od pracownika. Dość powiedzieć, że zamknięcie następuje o tej samej godzinie co w przypadku całego centrum handlowego. Myślę, że można sobie zaplanować zakupy w przedziale między dziewiątą rano, a dziesiątą wieczór. Rozumiem jeszcze wpaść za pięć dziesiąta, po coś konkretnego, absolutnie koniecznego. Ewentualnie, ważnego dla naszych planów - jako klienta. Choć z drugiej strony nie sprzedajemy jedzenia, czy istotnych leków. Chyba można poczekać te kilkanaście godzin? Wielu odwiedzającym brakuje jednak taktu, czy wyobraźni. Nie szanują pracownika, któremu płacą za określony czas pracy, do określonej godziny. Trzeba jeszcze dojechać do domu, co w niektórych przypadkach jest nie lada wyprawą. Nie wiem kiedy i gdzie powstał krzywdzący mit - "Jesteśmy otwarci do ostatniego klienta". Szczytny frazes, gdy nie pomyślimy o ludziach zmierzających do domów... Większość klientów, gdy zwrócimy im uwagę na fakt, że już zamykamy - wychodzi, trafiają się jednak tacy (niestety dość często), którym słońce przepaliło kilka połączeń w mózgu. Albo zmroziło stosowne synapsy, gdy pogoda za oknem zgoła odmienna. Podchodzę kiedyś do pewnego pana, który już po 22.00 nadal zawzięcie korzystał z odsłuchu. Ulokowałem się u jego boku i upewniwszy się, że mnie widzi (czy słyszy, trudno powiedzieć, mógł głośno odtwarzać muzykę), zagaiłem:
- Przepraszam Pana, ale zamykamy. Zapraszam do nas jutro od dziewiątej.
Mężczyzna nie zareagował. Choć wzrok miał skierowany w dobrą stronę, nie spoglądał mi w oczy. Powtórzyłem zbliżoną formułkę, tym razem lekko dotykając jego ręki, by mnie dalej nie ignorował. Na daremno. Wciąż puste spojrzenie w jakiś punkt obok mnie. Miałem dość. Zamachałem mu ręką tuż przed nosem mówiąc:
- Halo, jest Pan tu? Zamykamy. 
Zadziałało. Facet odłożył słuchawki, wydał z siebie jakiś nieartykułowany dźwięk, po czym również zamachał. Poczułem się jak w zoo, gdy trafimy na wyjątkowo inteligentną małpę, która nas przedrzeźnia. Żadnego słucham, do widzenia, o co chodzi, dziękuję, przepraszam, co pan robi? Absolutnie nic sensownego. Mężczyzna wyszedł, na szczęście. Stojąc naprzeciw podobnych osobników, zawsze wyobrażam sobie, że trafiam na jakiegoś socjopatę, który za byle co morduje w miejscach publicznych. To by przynajmniej tłumaczyło podobne zachowanie. Innym razem, kolega - pracownik, klika minut przed czasem podszedł do ostatniego klienta i zapytał:
- Mogę w czymś pomóc? Za niecałe dziesięć minut zamykamy...
Usłyszał w odpowiedzi:
- Rozglądam się, o co chodzi?
- Zaraz zamykamy, może pomóc coś znaleźć?
- No chyba mam jeszcze dziesięć minut.
Kolega, patrząc na zegarek: 
- Właściwie to już siedem. (Ok, to jest przytyk, ale w granicach dobrego smaku)
- Dobrze, ja pójdę, proszę bardzo! (po co te nerwy?)
Jak powiedział tak zrobił. Tyle, że po chwili wrócił, rzucając od progu:
- Nie, ja tego tak nie zostawię! (To już chyba groźba? Skąd w ludziach tyle jadu? Nie bardzo też rozumiem jakiej krzywdy doświadczył...)
Tu drobna dygresja. Niektórzy ludzie nie formułują myśli. Nie są w stanie z dystansem spojrzeć na własne zachowanie, zreflektować się. Najgorsze, że nawet nie zdają sobie sprawy z tego, jak fatalnie się zachowują. To trochę jak ze zwierzęciem. Nie przekonasz psa swoimi argumentami w dyskusji, ale możesz nagrodzić smakołykiem, albo postraszyć silnym głosem, czy szarpnięciem smyczy. Nie inaczej musi być z podobnymi ludźmi. Marzy mi się anielska bojówka. Przychodzą tacy do mieszkania jakiegoś buraka i dzwonią do drzwi. Facet otwiera, a tu dwóch osiłków, w majestacie boskiego prawa z liścia, z kopa, z liścia. Potem drobne podduszanie i kolejny kopniak. Facet leży na ziemi, zwija się z bólu, a jeden z osiłków mówi: "Na stole położyliśmy folder. W środku znajdziesz wyjaśnienie za co obiliśmy ci gębę. Tuż przed informacją o tym, co jeszcze możemy ci zrobić, jeśli nie zastosujesz się do instrukcji"... A co w folderze? "Za brak szacunku dla innych" Albo: "Za kopnięcie psa. Proszę zaniechać podobnych działań". Kiedyś idiota mógł za głupotę zginąć, dziś jest niestety bezpieczny... 
Wróćmy do naszego buraska. 
Zażądał rozmowy z kierownikiem. Gdy wezwany przybył, klient złożył skargę na pracownika, który zaoferował mu pomoc. Na koniec zagroził, że złoży skargę również na kierownika. I na cały sklep. Szkoda, że nie wspomniał o skardze na kraj. Albo za życie jakie otrzymał. Skarga na globalne ocieplenie. Na Arabów, ciotkę, mamę, żonę. Dodam, że dzięki nieszczęsnemu klientowi kilka pociągów odjechało, ze dwa autobusy skończyły swój bieg... A co na to pracownik? Posiedział trochę na dworcu, pojechał nocnym, albo ruszył z buta... Klient zapomniał o złożeniu jeszcze jednej skargi. Na siebie.

piątek, 21 czerwca 2013

Płytka refleksja na temat gier...

O fabule słów kilka

  Scenariusz do gry w realiach fantasy? Nic prostszego. Mroczne, potężne i złe stwory, wysłane przez nie mniej mrocznego czarnoksiężnika/demona/smoka o czarnym sercu, atakują bogu ducha winną wioskę/miasto/kraj, siejąc spustoszenie, jakiego nie widziały całe pokolenia. Do tego bohater, nieskazitelny heros, skuteczniejszy w eksterminacji wrogów od całej armii. Słowo klucz na dziś: Epickość. Epicka historia, epickie starcia, epicki bohater, epicki świat. A ja pytam, dlaczego? I co ważniejsze: po co?
Nie jestem radykalnym przeciwnikiem hollywoodzkich scen, ogromnych batalii i bohatera, który przesądza o losach całego narodu, ale... no właśnie. Nie za każdym razem. Co z realizmem? Prozą życia? Dominuje przekonanie, iż nie da się napisać scenariusza, w którym nasz bohater ma wpływ co najwyżej na los swój i kilku towarzyszy (że niby się nie sprzeda... ktoś próbował?)... Moim zdaniem to bzdura. Dlaczego tak rzadko mamy okazję pokierować, dajmy na to najemnikiem, którego interesuje tylko czubek własnego nosa i ciężar sakiewki u pasa? (Bard's Tale udało się znakomicie) Że niby nieciekawie, brak epickości, nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Dlaczego twórcy tkwią w mylnym przekonaniu, że gracza interesuje jedynie ratowanie świata/planety/ludzkości?
Nie mówię, by całkowicie zrezygnować z rozmachu, lecz oczekuję zmiany proporcji. Więcej prozy życia, mniej legendarnych czynów, bossów i batalii. Pragnę normalności. Egoizmu, lokalnych konfliktów, dylematów jednostki. Bohatera z krwi i kości, zwyczajnego. W granicach rozsądku oczywiście, wszak wciąż mówimy o grach, a kierowanie losem podrzędnego kupca, w jego codziennych sprawach mogłoby niejednego zanudzić. Chyba, że mielibyśmy do czynienia z grą ekonomiczną... Ale to już zupełnie inna historia...


Czas kończyć, kolejna gra wzywa, trzeba ratować planetę, pokonać pradawne zło i zdecydować o losie narodów... Czy owe działania bohatera uważam za nudne? Nie. Ale pragnę odmiany, epickości na skalę lokalną. Wyzwań jednostki. Jak w życiu...

Oczy szeroko otwarte

Gabinet osobliwości

  Przemarsz ulicą może dostarczyć wielu wrażeń estetycznych o wątpliwej wartości. Pomijając coraz bardziej roznegliżowanych Panów (wczoraj zaobserwowałem kolesia w samych gaciach, z cyckami w pokaźnym rozmiarze), otłuszczonych tu i tam, oraz - co bardziej bolesne - kobiety w podobnej kondycji (tak zachodnie standardy nas dopadają), często potykamy się wręcz o różne indywidua. W jednym z wcześniejszych postów uskarżałem się na ulicznych wichrzycieli  spokoju (grajków na przykład), dziś czas omówić szerzej bardziej stacjonarnych "umilaczy" przemarszu.  Handlarze na przykład, próbujący sprzedać śmieci. Fajny pomysł, przyznaję - darmowa dostawa, ale nie bardzo rozumiem kto jest potencjalnym konsumentem? Panowie i Panie, obok siebie, z towarem wyłożonym na ceracie, tudzież... ręcznikach. Towar? Stare kasety, buty bez pary, fragmenty odzieży, klucze (do skarbu?), kawałki klamek, vhs, połamane figurki, szklane kulki, sterty... szmat? Rozumiem, że ludzie ci z jakiegoś powodu, napędzani desperacją, starają się zarobić na przysłowiową flaszkę, ale czy ktokolwiek to kupuje? Śmiało, ręka do góry. Może kupują od siebie nawzajem? "O! To się sprzeda! Kupię i opchnę za więcej!". Potem inni ulicznicy nabywają od nich i tak to się kręci... Zastanawiam się czasami, czy nie stanąć gdzieś na rogu i nie spróbować swoich sił? Przecież śmieci u nas pod dostatkiem. Pohandluję zdjęciami z dzieciństwa, starymi bokserkami, wodą z mojego kranu, resztkami śniadania, gumką od majtek (majtki sprzedawane osobno). Niechybnie zarobię wtedy małą fortunę... Ciekawe, czy straż, tudzież policja czasem dopada owych handlarzy? Nie lubię też zbieraczy. Ludzi siedzących nieopodal zejść do podziemi, na rogach ulic z tekturowymi karteczkami w stylu: "Zbieram na piwo". No super, stary, też chętnie się napiję. Że niby fajnie, bo szczerze proszą, nie ściemniając na co? To już wolałbym: "Brakuje mi na czynsz, ktoś poratuje?". Piwo - jakkolwiek zacny trunek, nie jest artykułem pierwszej potrzeby, a już na pewno nie będę stawiać takowego obcym facetom. Od dziewczyn też chyba nie mają co liczyć na pomoc - za piękni to oni nie są. I znów pewnie żulik dzieli się kasą z żulikiem i tak w kółko... Kiedyś pewien bezdomny poprosił, bym kupił mu coś do jedzenia. Nabyłem w okolicznej budce kebab, za który nieborak wylewnie podziękował i zjadł ze smakiem. To rozumiem. Ale pieniądze? I tak przepije. Ostatnio nauczyłem się ulicznej asertywności, dawniej na pytanie o pieniądze odpowiadałem, że nie mam. Kryła się w tym nutka wymówki, sugerująca, że w innych warunkach mógłbym podzielić się gotówką. Od niedawna odpowiadam po prostu NIE. W końcu to moje pieniądze i nie potrzebuję wymówki, by zaniechać wręczenia prezentu. Pora samemu usiąść gdzieś na ulicy z karteczką głoszącą: "Zbieram pierwszy milion. Potem jakoś pójdzie", albo "Wymień złotówkę na garść bemowskiego piachu", "Zbieram kasę", "Zbieram na plazmowy telewizor", "Chętnie uwolnię od ciężkich monet!". Myślę, że miałbym większe szanse, może ktoś by się przynajmniej uśmiechnął? Ciekawe, czy kiedyś uliczni zbieracze wyposażą się w sprzęt dodatkowy? Weźmy na przykład taki laptop i rzutnik. Znajdziemy kawałek ściany i już możemy wyświetlić prezentację pod tytułem: "Dlaczego to mnie powinieneś oddać swoje drobniaki". Zorganizujmy tego typu cykliczną imprezę. Takie dajmy na to targi. Handlarze śmieciami również mogliby wypełnić halę. A wewnątrz liczne Power - Pointowe dzieła sztuki, ukazujące szczytne cele "wydębiaczy" gotówki. "Zainwestuj w moją chęć posiadania nowej zastawy". "Kup mi telewizor". "Mam niedomyte zęby, poproszę o nić dentystyczną". "Zbieram na nową baterię do tego laptopa". Całość oczywiście finansowana z budżetu państwa. Darmowy komputer dla każdego zarejestrowanego ulicznika! Po kilku latach wstęp na imprezę, niegdyś darmowy, wymagałby uiszczenia opłaty. Prawdziwi ulicznicy musieliby na powrót znaleźć się na bruku, a w ich miejsce pojawią się przebierańcy, udawacze, w intencjonalnie pobrudzonych przebraniach. Wszędzie, gdzie można łatwo zarobić pojawiają się oszuści z większą kasą. Weźmy więc po laptopie i chodźmy na StreetExpo. Do zobaczenia w środku!

czwartek, 20 czerwca 2013

Walka!

Na śmierć i życie

  Kilka słów na temat harmonogramu jazdy komunikacji miejskiej oraz rzetelności tejże organizacji w zakresie świadczenia usług transportowych już padło, ale... Przyjazd autobusu, tudzież tramwaju to dopiero początek. Czasem mam wrażenie, że biorę udział w bitwie. Każdy z każdym podejmuje walkę, a celem jest miejsce siedzące. Albo, gdy wszystkie są zajęte, to chociaż bliżej drzwi, okna, czegokolwiek. Wszystkie chwyty są dozwolone. Oprócz przepychanek i sapania nad już siedzącym, wywracania oczami, pokazywania palcami, najbardziej podoba mi się etap licytacji. Ludzie dokonują analiz pod kątem schorzeń zdrowotnych, wieku, płci i statusu, stopnia inwalidztwa, koloru skóry, urody i poziomu zmęczenia. Tak w naszych mózgach powstaje ranking. Od tych, którzy najbardziej zasługują, by usiąść po nieszczęśliwców skazanych na walkę o miejsca stojące. Czasem dyskusjom pomiędzy pasażerami nie ma końca. "Ja mam kaprawą nogę", a "Ja jestem po 12 godzinach pracy", "Ja pierwsza zobaczyłam to miejsce!". Grupą trzymającą władzę, dla których nie ma zasad są w tym przypadku emeryci. Nie dokonują żadnych analiz, walczą o swoje. Uzbrojeni w torebki cięższe od plecaka alpinisty, o masie ciała zbliżonej do rosłego mężczyzny w sile wieku stanowią groźnego przeciwnika. Walczą między sobą o co smakowitsze miejsca siedzące, do ostatniej kropli krwi. Nie warto wkraczać między nich, ale fajnie od czasu popatrzeć na co ciekawsze pojedynki. Zastanawia mnie tylko skąd owi starsi ludzie czerpią podobną siłę. Oszczędzają się przez cały dzień, by potem uderzyć podczas zdobywania siedziska pod wysłużony tyłek? Niepokojące. Nie rozumiem też dlaczego podobni ludzie pakują się do transportowców w godzinach szczytu... przecież nie jeżdżą już do roboty, mogą wybrać rozsądniejszy moment, a jednak wolą wpakować się w sam środek chaosu. Dla adrenaliny? No błagam! Dla własnego zdrowia psychicznego wolę po prostu stać, wpakować wzrok gdzieś za okno i nie mieszać się. Jeszcze dostanę jakąś zbłąkaną strzałą... Na szczęście ostatnimi czasy wsiadam na PĘTLI. Prawdziwy raj, ostoja spokoju. Brak tłoku, walki, miejsc w bród. Znalazłem sposób, by zachować zdrowie psychiczne - siadam w pierwszym wagonie, na pierwszym miejscu za kierowcą i czytam. Albo wyglądam przez okno. Egoista? Owszem. Ale za to bezpieczny. Nie chcę brać udziału w targach spod znaku -  kto ma większe prawo do miejsca. Wychodzę z założenia, że jeśli ktoś naprawdę będzie potrzebował usiąść, poprosi. Albo ktoś inny zwolni miejsce (było lepiej dobrać miejscówkę). Kiedyś zresztą tak właśnie było. Podchodzi facet i mówi:
- Chciałbym tu usiąść.
- Dlaczego?
- Bo jestem niepełnosprawny.
- Bardzo proszę.
Bolało? Warto jasno przedstawić swoje racje. Niestety tylko pętla daje możliwość zyskania przewagi w tym wyścigu. W każdym innym przypadku wsiadamy na własną odpowiedzialność... Nie mogę również pogodzić się z faktem, iż żule jeżdżą sobie swobodnie na każdej trasie i do tego za darmo. Chyba skoro ktoś karze nam płacić za przejazdy, powinien choć w minimalnym stopniu zadbać o warunki dla pasażerów, prawda? Wszak jesteśmy klientami... No nic, może odkuję sobie moje krzywdy na starość, powybijam młodym oczy parasolką i dobiję solidnym splunięciem. Do zobaczenia w tramwaju!

środa, 19 czerwca 2013

Niedowiarki

Kłamiesz!

  Nadszedł czas, by przedstawić kolejny gatunek klienta. Szczególnie podejrzliwy i jak to zwykle bywa, całkiem pocieszny. Nazwijmy ich roboczo -  niedowiarkami. Gromadzą się tacy w okolicy punktu informacyjnego, choć potrafią czasem zaatakować samotnego pracownika, chowającego się gdzieś między półkami. Swoją drogą sposób, w jaki większość klientów, dowolnego gatunku, zagaduje nas w celu uzyskania porady, sprawia, że bolą zęby. Pochylam się nad dolnymi rejonami półki z towarem, aż tu nagle dobiega mych uszu, gdzieś zza głowy, z dość daleka, podniesiony głos:
- ... Lennona. Największe hity. Takie szlagiery.
Układam sobie dalej spokojnie, myślę, że ktoś krzyczy do żony, albo innego dziecka. Nagle słyszę kilka kroków za plecami ten sam głos, nieco ciszej, ale za to z sąsiedniej alejki.
- Dla żony, na okazję (ciekawe, co to za tajemnicza okazja). To jest jakoś ułożone? (Tak, proszę Pana. Diagonalnie. Albo dajmy na to, złośliwie. A już z całą pewnością - źle) 
Zaczynam podejrzewać, że klientor może mówić do mnie, ale wciąż trudno mieć pewność. Osobnik zbliża się ku mnie (czuję oddech), wreszcie znajdując odpowiednią alejkę, po chwili znów słyszę lekko nieskładną wypowiedź:
- Lennona Johna chcę (Nie czuję gdy rymuję...). Dla żony. Gdzie to będzie?
No dobra, przełykam małostkową złośliwość, podnoszę się, odwracam i witam:
- Dzień dobry. 
- ... Lennona, dla żony. Gdzie znajdę? (Pewnie pod x na muzyce polskiej)
- Dzień dobry (a co, próbuję ich wychować, to wiele nie kosztuje, prawda?)
- Ee.. no dzień dobry. (Tym razem sukces! Czasem nie reflektują się do końca)
- W czym mogę pomóc?
Dalej już jakoś idzie. Czasem jeszcze skarżą się na brak systemu układania płyt. No cóż, autorskiego sposobu faktycznie nie ma. Stosujemy alfabet i zasadę - od lewej do prawej - z góry na dół. Chyba nie przeginamy z zagadkami, prawda? Koniec dygresji, wracamy do głównych bohaterów dzisiejszego odcinka - niedowiarków. Zaczyna się spokojnie:
Klient : 
- Dzień dobry. (Tak, niektórzy potrafią. Nie będę zanadto tendencyjny. Ów osobnik wyłoży się później...) Chciałem zapytać o dostępność płyty.
Pracownik 1: 
- Bardzo proszę.
- Czy jest XYZ? 
- Nie, niestety nie ma. Sprawdzę jeszcze... nie, zamówić również nie da rady. Przykro mi.
- Ach.. dziękuję, do widzenia.
- Do widzenia.
Zwyklak? Nic bardziej mylnego. Niedowiarek znajduje innego pracownika na sali po czym... pyta go dokładnie o to samo. Sytuacja powtarza się czasem kilkakrotnie. Jakiś łańcuszek do cholery? Roześlij do trzech pracowników, bo twój kot umrze? Człowiek liczy na zakrzywienie rzeczywistości? Podejrzewa niekompetencję u KAŻDEGO sklepikarza? Może taki osobnik kwestionuje również w pozostałych dziedzinach swojego życia? Wstaje rano, patrzy w lustro i myśli: "Czy ja jestem murzynem? E nie... tylko jestem nieco czarniejszy, jak w każdy piątek". Żona do niedowiarka: "To koniec, odchodzę" A on na to: "E tam, zapytam kolegę, czy to prawda". Jest to gatunek nadspodziewanie liczny i często występujący w przyrodzie... Czasem udaje się przyłapać takiego na gorącym uczynku. Niedowiarek zapytał współpracownika o dostępność filmu XYZ, ten poinformował klienta, że nie mamy go w ofercie. Następnie rzeczony człowiek podchodzi do mnie i pyta o to samo. Odpowiadam:
- Przed chwilą pytał Pan kolegę o to samo. Mogę tylko powtórzyć, jeśli Pan chce...
Wybełkotał coś i uciekł. Królową niedowiarków mianuję jednak pewną Panią. Zaatakowała mnie przy półce, wśród filmów. 
- Jest może książka ZXC?
- Powinna być. (sprawdzałem wcześniej dla kogoś) Proszę pojechać tą oto windą na piętro X (odpowiednia cyferka)
Pani wsiadła do windy i pojechała. Po chwili wysiada z niej, podchodzi do mnie i pyta:
- Jest książka ZXC?
- Przed chwilą mnie Pani o to pytała (minęły może ze trzy minuty). Zapraszam na piętro X. Dostanie się tam Pani, za pośrednictwem tej oto windy. Powodzenia.
I pojechała. Nie wierzę w sukces jej misji. Pozdrowienia dla wszystkich niedowiarków - nie jesteście tacy źli... tylko przestańcie kombinować. Proszę.




wtorek, 18 czerwca 2013

Podróż za jeden uśmiech

Bileciki do kontroli

  Sto złotych miesięcznie, za wątpliwą przyjemność podróżowania za pośrednictwem transportu miejskiego to dużo. Jeśli doliczyć w kosztach zdrowie psychiczne i tony zmarnowanego czasu, bilans zdecydowanie się pogorszy. Ba, przy odrobinie szczęścia owe środki lokomocji mogą pozbawić nas roboty. Jaki pracodawca lubi notorycznie spóźniającego się pracownika? Rozkład jazdy to żart z podróżnych, a napis o klimatyzacji ma powstrzymać ludzi przed otwarciem okien. Przypuszczalnie z dwóch powodów. Po pierwsze - zmniejszenie ilości tlenu, przy jednoczesnym zwiększeniu stężenia dwutlenku węgla. Po co? By naćpać podróżnych, wtedy będą milej wspominać przejażdżkę. Trzeba przyznać, że pomysł rewolucyjny. Drugi powód jest bardziej prozaiczny. Otwierając okna możemy odkryć, iż te... nie otwierają się. Są zniszczone, zaniedbane i nie funkcjonują. Kolejny plus dla zarządzających. Bardzo lubię też palących w autobusie kierowców. Teraz wiem, że zawsze chciałem zostać biernym palaczem. Inna sprawa, że akurat w przypadku temperatur, kierowcy cierpią razem z nami. Spotkałem też kilku sympatycznych, dziś np. jechałem tramwajem, którego motorniczy słuchał Aenimy Toola. To niestety tylko wyjątki potwierdzające regułę. Fakt, że mogą być nieco sfrustrowani, przecież podróżni potrafią dać w kość, ale... bez przesady. ZTM - owi poziomem "usług" może dorównać tylko PKP. Tworzą oni zresztą swoiste combo, można przecież z biletem ZTM jeździć na części trasy pociągów. I za to niewielki plus, a jakże. Gorzej, że pociągi to złośliwe bestie i lubią przyjeżdżać o własnych porach, albo wcale... Ten ostatni przypadek szczególnie mnie przeraża.  Bo spóźnienia jeszcze jestem w stanie zrozumieć, ale absolutny brak konkretnego, widniejącego w rozkładzie pociągu? Do tego nie podawana jest żadna informacja z głośników na stacjach. Bestialstwo. Zastanawiam się, jak to możliwe? Pociąg zaginął? Ktoś zabalował i zostawił go na innym parkingu? Rozebrano go na złom? A może PKP zapomniało ile ma pociągów? To zdarza się notorycznie. Najzabawniej jest, gdy jedziesz z jakiegoś miejsca typu Gołąbki, mając tylko jeden pociąg na godzinę. Nie przyjeżdża ci taki bydlak i nagle masz przed sobą kuszące perspektywy. Hmm czekać kolejną godzinę, a pociąg MOŻE przyjedzie, albo iść na autobus, który MOŻE pojawi się punktualnie. Cóż, nic nie można zaplanować. Żyj, ekhem chwilą... Powinno się wprowadzić oficjalną wymówkę do życia codziennego. Spóźnieni do pracy mówmy:
- Przepraszam, byłem w tym pociągu co nie przyjechał.
- A, to ja przepraszam. Nic się nie stało...
Myślę, że ludzie, którzy zaginą, a podobnych plakatów jest przecież pełno w całym mieście (Warszawa), żyją sobie teraz w tych nieistniejących pociągach. Podobno czasem, po zmroku można spotkać kilku z nich, gdy próbują wyskoczyć z widmowego pociągu. Bywa też, że zamiast oczekiwanego transportu wagonowego do pożądanego miejsca, przyjeżdża zupełnie inny, jadący w sprzecznym kierunku. Fajna sprawa, można zacząć żyć spontanicznie. Chciałem jechać do szkoły w Warszawie, ale podjechał skład do Łodzi. A co tam, raz się żyje, jadę! Dziękuję PKP za filozoficzne podejście do problemu. Albo dzwonimy do szefa i mówimy:
- Kurczę, spóźnię się, a może w ogóle nie przyjdę...
- Słucham?!
- Bo wie Pan, miałem jechać, do Krakowa, ale podjechał do Warszawy.
- A to luz, daj znać jak się udała wycieczka.
Według PKP żyjemy chyba w kolorowym, radosnym świecie. Prawda bywa nieco bardziej brutalna. Żarty się kończą, gdy musimy zapłacić za bilet... A właśnie, jedno trzeba naszym logistycznym ciemiężcą przyznać. Potrafią wyegzekwować solidne pieniądze, świadcząc niepełnowartościowe usługi. Takie rzeczy to tylko w naszym kraju...
  

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Cztery wesela i...

Pogrzeb

  Wkroczyłem w odpowiedni wiek, by móc obserwować liczne śluby moich szkolnych koleżanek i kolegów. Przede wszystkim szczerze im gratuluję i życzę szczęścia na nowej drodze życia. Jednocześnie dopada mnie refleksja nad własnym. Nie wyobrażam sobie siebie w pododnej sytuacji, to spore zobowiązanie i pewien szczególny rodzaj kajdan ;). Nagromadzenie przemarszów po ślubnym kobiercu skłania mnie jednak do myślenia o... pogrzebie. Miałem okazję uczestniczyć w kilku, o obrządku silnie katolickim i muszę wam powiedzieć, że nie spełniają swojej roli. Całość jest raczej napuszona i kłopotliwa. Dla rodziny to przeżycie bolesne i osobiste, a osoby postronne są tam absolutnie zbędne. Czułem się jak idiota w obu rolach. Może należałoby rodzielić owo wydarzenie? Albo w ogóle nie "spraszać" znajomych. Dlatego, jesli dany mi będzie czas, chciałbym własny pogrzeb zaplanować. Uczynić wydarzeniem zgoła odmiennym od tych, w których uczestniczyłem do tej pory. Rodzina powinna pożegnać zmarłego w dowolny, wybrany przez siebie sposób. A dla znajomych mam inną propozycję...
  Wyobraźmy sobie grilla, pod gołym niebem, albo wśród namiotów, tudzież daszków, jeśli budżet będzie zbyt napięty. Dla każdego kiełbasy pod dostatkiem, piwo, a i może karkówka by się znalazła. Jakaś niewielka scena, projektor wyświetlający zdjęcia ze wspólnych spotkań denata oraz zgromadzonych. Zaproszenia napisane w pierwszej osobie, żartobliwe w stylu:
- Mam zaszczyt zaprosić na własny pogrzeb. Nie przegap okazji!
Z głośników sączy się ulubiona muzyka, wszystko udekorowane na wesoło - połączenie Halloween z dyskotekowym kiczem. Do tego konferansjer (tylko nie Ibisz... może jego syn?) plus odtworzona przemowa, nagrana przeze mnie, jeszcze przed zgonem. Tańce, swawole i radość. Wolałbym pozostawić uczucie szczęścia u ludzi, którym nie byłem obojętny. Chciałbym uczestniczyć w podobnym pogrzebie, dlatego coś w tym stylu chętnie zaoferuję na własnym. Wszak ów obrządek jest dla żywych. Umarłym  żal i smutek zebranych raczej nie poprawi humoru, a pozostawienie po sobie kilku uśmiechniętych twarzy, warte jest zachodu. Poza tym, jeśli wierzyć katolikom, śmierć jest czymś radosnym, bo trafiamy prosto do nieba, łącząc się z Bogiem. Całkiem miła perspektywa, prawda? W ogóle zaplanowanie własnego pogrzebu, to niezły sposób, by oswoić się ze śmiercią. Polecam. Może, gdy uda mi się z własnym, stworzę precedens, który pozwoli innym uczynić z pogrzebu całkiem znośne wydarzenie. Coś wartego wspomnień. Czemu też nie uczynić owej imprezy cykliczną? Zróbmy poprawiny, w rocznicę pogrzebu dajmy na to. Znów zaproszenia w formie pierwszoosobowej + kiełbaski i grill. Przecież za rok nadal będę martwy! Każda okazja do świętowania jest dobra. Żyć nie umierać, no chyba, że to już się stało... niech wtedy chociaż żyją inni, zamiast pogrążać się w żalu. Zapraszam więc wszystkich zainteresowanych na swój pogrzeb, jednocześnie mając nadzieję, że nieprędko będę was gościł w charakterze gospodarza. Przyjdziecie?
  

sobota, 15 czerwca 2013

Akcje, reakcje

W Sklepie

  Z uśmiechem wspominam niektóre reakcje klientów na sytuacje zaistniałe w sklepie. Myślę, że wielu z nich nie nauczyło się prowadzić dialogu z drugim człowiekiem. Zabrakło czegoś w ich dotychczasowych relacjach z otoczeniem. Co prowadzi często do nielogicznych i komicznych wypowiedzi. Któregoś razu zepsuły nam się maszyny odsłuchowe i pewna Pani postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Towarzyszył jej małżonek, silnie zażenowany zachowaniem żony. Owa kobieta podeszła do mnie i na wpół krzycząc powiedziała:
- Nie mogę odsłuchać płyty! 
Ja: - Dzień dobry.
Pani: - ... (Nie rozumiem, czemu ludzie nie potrafią sobie poradzić z uprzejmym powitaniem)
Ja: - Tak?
- Chciałam posłuchać tej płyty (na stacjach odsłuchowych wisiały kartki z informacją o problemie, wraz z przeprosinami).
- Obawiam się, że niestety wszystkie trzy stanowiska nie funkcjonują. Czekamy na serwis.
- To jak mam przesłuchać tę płytę? (Może przyłożyć sobie do ucha, jak muszelkę?)
- Niestety nie może Pani. Nie za pośrednictwem naszego sklepu.
- To skąd mam wiedzieć co to za płyta?
Bystra. Normalnie żyleta jakich mało. Kilka sposobów by się znalazło, internet, może jakaś prasa branżowa, internet, znajomi? INTERNET. Można popytać w sklepie, posłuchać radia, skorzystać z INTERNETU ;). Nie, Pani woli założyć słuchawki, które zakładało przed nią kilkuset żuli, oraz kilka tysięcy ludzi z różnym poziomem higieny. A no i można jeszcze skoczyć do wróżki. Pominę fakt, że trzymała w ręku płytę jednego z artystów granych na co dzień w Eskach i innych RMF - ach. To nie koniec.
- Przykro mi (Ehe, jak cholera), ale nie mogę Pani pomóc. 
- Zepsute? To może trzeba było naprawić?
- Gdybym potrafił, zrobiłbym to natychmiast. Niestety, nie umiem, wezwaliśmy już serwis (o czym chyba wspominałem, ekhem... nie tak dawno zresztą...), czekamy aż naprawią.
- Może trzeba było wezwać serwis wcześniej. 
- Niestety, najpierw musimy poczekać aż coś się zepsuje, by móc to naprawić. 
- To ja tego nie kupię! (Niezwykle przykre. Chyba się nie pozbieram). - Pyrgnęła płytę i poszła. 
Bardzo podobało mi się zdanie o wcześniejszym wezwaniu serwisu. Może zacznijmy stosować podobną logikę w życiu codziennym? Wstanę rano, wyjrzę przez okno i pomyślę: "Oho, pogoda pożarowa, lepiej wezwę straż". Albo zamówię pogrzeb dla babci, bo ma katar i jest jakaś przemęczona. Bardzo rozsądne podejście, nie powiem. 
  Innym razem ogłoszono alarm przeciwpożarowy. Komunikat o spokojnym opuszczeniu budynku, nawiewy, generalnie - cała pompa. Stałem akurat na kasie, mówię do klientów:
- Proszę zachować spokój, musimy się ewakuować.
Reakcja: Zero. 
Zaczynam się zbierać, zamykam kasę, jeden klient, mocno oburzony:
- Ale ja chcę to kupić. 
- Proszę Pana, to niemożliwe, musimy opuścić budynek.
Dopiero ochroniarz zdołał nakłonić owego klienta do opuszczenia sklepu. Zresztą nie tylko jego...
Następnym razem powinniśmy zrobić tak:
- Dobrze, mogę to Panu sprzedać, ale jeśli poczekamy na płomienie, dostanie Pan zniżkę 10%!
- A jeśli ktoś zginie, gratis torebka!
- Nadpaloną dłonią płaci Pan tylko połowę ceny.
Okazało się, że powodem opuszczenia centrum handlowego, było zagrożenie wybuchu bomby (fałszywy alarm, ktoś zadzwonił, by nie musieć przychodzić tego dnia do pracy ;)). No więc postaliśmy sobie kilka godzin na dworze, a jedyne pytanie jakie zadawali zgromadzeni gapie (ach te służbowe ciuchy)  to "Kiedy wreszcie otworzą? Chcę coś kupić". Budujące. Na koniec okazało się, że szukanie bomby trwało tylko dwie godziny. Przez resztę czasu policja poszukiwała... zaginionego psa policyjnego (tropiącego ładunki wybuchowe), który zagubił się gdzieś w zakamarkach centrum...