sobota, 21 grudnia 2013

Prawie jak Tweet...

Nie kłamali...




    W którymś z wcześniejszych postów przedstawiłem wstępne wrażenia z nowej pracy - na infolinii Sa... ekhem... Trzech Gwiazd (Coś jednak zapamiętałem ze szkolenia, łatwo sprawdzicie o jakim producencie mówię ;)). Wystarczy tylko przypomnieć, że jest to robota dotycząca sprzętu, prostych porad, napraw (w teorii). Wielokrotnie czytałem, bądź słyszałem legendarne opowieści o ludziach, którzy mają bardzo proste i absurdalne problemy ze swoimi nowymi urządzeniami, przedwczoraj jednak przeżyłem coś niesamowitego, zrozumiałem, że żadna z opowieści nie była zmyślona. Tak, tak, nie kłamali. Ludzie są... hmm jakby to powiedzieć... zagubieni. Znów poczułem się jak w Matrixie, granica między wymiarami uległa zatarciu, dotarł do mnie powiem absurdu. Obym jak najczęściej miał okazję odczuwać takie emocje. Bez dalszych wstępów, oto danie główne, przedstawiam: Petentkę.

Albert: - Dzień dobry infolinia firmy XYZ, Albert Kosieradzki, w czym mogę pomóc?
P (petentka): - Dzień dobry, kupiłam dzisiaj drukarkę, a raczej urządzenie wielofunkcyjne państwa firmy i chyba mam problem.
Albert: -  A na czym polega ów problem?
P: - No rozpakowałam, podłączyłam i zupełnie się nic nie dzieje. Powinna się chyba uruchomić?
Albert: - Czy podłączyła pani kabel do gniazdka? Świeci się dioda zasilania?
P: - Tak, sprawdziłam kabel -  podpięty. No właśnie nic się nie świeci, nic się nie dzieje. Sprawdziłam, czy nie ma włącznika gdzieś z tyłu, czy z boku. Już z kwadrans szukam i nic takiego nie ma.
Albert: - Hmm, proszę mi podać model urządzenia, zobaczę co da się zrobić...
Tutaj kobieta podaje model. Wchodzę na stronę oglądam zdjęcia, czytam specyfikację...
Albert: - Wie Pani co... tam na górze jest przycisk włącznika, zakładam, że Pani go nacisnęła?
I opisuję gdzie jest oraz jak wygląda. Szczerze mówiąc zwróciłem jej na to uwagę, żeby zyskać na czasie i przygotować ewentualne zgłoszenie do naprawy, gdy nagle słyszę:
P: - Ooo rany!! Jakie piękne światełko! Działa, proszę Pana, działa! Dziękuję!
Kopara mi opadła. Jakoś udało mi się uniknąć szalonego śmiechu, wymieniliśmy kilka uprzejmych uwag i Pani się rozłączyła. A ja inaczej spojrzałem na rzeczywistość. Guzik, którego szukała ze dwadzieścia minut jest jedynym, podświetlonym elementem i znajduje się na samym froncie urządzenia. Nie do przegapienia. Naprawdę. Petentka była bardzo sympatyczna, wesoła i wdzięczna, a mimo to pozostawiła po sobie niepokojące wrażenie. Siedziałem przez kilka minut, zszokowany z bananem na twarzy. Miło, że ludzie wciąż potrafią mnie zaskoczyć... Czy mogę jeszcze w czymś pomóc? W takim razie dziękuję za rozmowę, pozdrawiam i do usłyszenia!

Rozkoszne karły

Dzieci




     Na wstępie chciałbym wyraźnie zaznaczyć, żeby nie było nieporozumień - Nie planuję produkcji własnych dzieci. Nie jestem w stanie wykluczyć zmiany zdania w tej demograficznej kwestii, lecz póki co, spasuję. Za duża odpowiedzialność, pożeracz czasu, zasobów, ostateczne przypisanie roli życiowej - te znaczące czynniki skutecznie wybijają mi z głowy wychowywanie małego człowieka. Bywa, nie każdy jest dostatecznie skłonny do poświęceń i ofiarowania. Nie jestem jednocześnie całkowicie odporny na dziecięcy urok, to trochę jak z pięknymi, rozkosznymi zwierzakami - naturalna, biologiczna reakcja. I choć kocham psy, własnego posiadać również nie chcę. Zawiódłbym go, albo on rozczarowałby mnie, odbierając wolność. Podobnie jest z dziećmi. Tylko trudniej. Odpowiada mi rola dobrego wujka, casualowego opiekuna psów, z doskoku. Przyjść, pobawić się, wyprowadzić, nakarmić, koniec wizyty. Następna za dwa tygodnie. Jest się czego wstydzić? Być może, ale wolę zachować szczerość i uczciwie przyznać: nie nadaję się na rodzica. Nie w tej chwili. Jednocześnie niektóre berbecie wywołują mój szeroki uśmiech psychopaty - pedofila (kto widział, ten nigdy nie zapomni). Dziś na przykład miałem przyjemność podsłuchać interesującą rozmowę mamy,  z jej kilku - letnią dziewczynką. Miejsce akcji? Jakże by inaczej - autobus. 

D (dziewczynka): - Mamusiu, a jak dentysta wyrwie mi ząb, to ja ten ząb od niego dostanę?
M (oczywiście mama): - Tak, może ci dać ząb, jeśli będziesz chciała.
D: - A jeśli nie będę chciała, to dentysta wyrzuci go do śmieci?
M: - Hmm... do takiego specjalnego pojemnika. Ale tak... w zasadzie wyrzuci go.
D: - A może będzie chciał go zabrać, komuś pokazać. Swojej żonie.
W tym momencie zaprezentowałem światu swój uśmiech psycho - pedofila. Na szczęście bez reakcji mamy i jej córeczki. Mama nie zrażona, lekko tylko zbita z tropu, odpowiada.
M: - Ty też możesz ten ząb komuś pokazać.
D: - A komu?
M: - Swojemu mężowi.

Brawa dla mamy. Wysłuchała cierpliwie, nie wyśmiała córeczki, nawet zdobyła się na sympatyczny żart na koniec. Nie hamuje legendarnej, dziecięcej ciekawości, traktuje latorośl z szacunkiem. Zwiększa szansę na pojawienie się wartościowego członka społeczności, zmniejsza odsetek miejskiego buractwa. Łatwo sobie wyobrazić, jak podczas tak krótkiej wymiany zdań, między karzełkiem i opiekunem dochodzi do nieprawidłowości, które wskazałyby wzór złego wychowania. Swoista matryca zła, pozwalająca produkować nędznych, wystraszonych, złośliwych, przerażonych, słabych, słowem - ZŁYCH ludzi. Wyobraźmy sobie na przykład alternatywne odpowiedzi opiekunki:

D: - Mamusiu, a jak dentysta wyrwie mi ząb, to ja ten ząb od niego dostanę?
M: - Nie zawracaj mi dupy. Zamknij się.

Interpretacja raczej oczywista - pełna dysfunkcja, dorodny okaz patologii. Wulgarnie, za nic mając swoje dziecko. Szanse na zburacenie? 90%. Inne warianty w tym samym tonie?

D: - Mamusiu, a jak dentysta wyrwie mi ząb, to ja ten ząb od niego dostanę?
M: - Tego nie wiem, ale zaraz dostaniesz coś ode mnie. Porządne lanie, jeśli nie zostawisz mnie w spokoju.

D: - Mamusiu, a jak dentysta wyrwie mi ząb, to ja ten ząb od niego dostanę?
M: - Co to za pomysł? To obrzydliwe, nie bądź głupia.

Prawdziwe combo. Zmniejszamy dziecku samoocenę, jednocześnie krytykujemy za dociekliwość, hamując rozwój ciekawości świata. Zburaczenie? Szansa na poziomie 85%. Do tego dziecko raczej zniechęci się do dentystów... a do mamy już na pewno. Dlatego apeluję do potencjalnych rodziców - dobrze przemyślcie decyzję o przyjęciu na siebie ogromnej odpowiedzialności, bo możemy nie tylko zepsuć życie sobie, dziecku, ale także nam wszystkim, którzy będziemy mieli okazję spotkać efekt działań wychowawczych za kilkanaście lat. Bo każdy, nawet największy burak miał swoją genezę. Rodziców. Szansę na pozostanie człowiekiem wartościowym. A teraz kto wie ilu, spośród przestępców, psychopatów, morderców, polityków zapytało kiedyś swoją mamę: -  Mamusiu, a jak dentysta wyrwie mi ząb, to ja ten ząb od niego dostanę?
Życie składa się właśnie z takich pojedynczych chwil, budujemy nastawienie dzieci do życia, poprzez szereg codziennych zdarzeń. Pozornie nieznaczące pytanie, lecz niezwykle ważna odpowiedź. Warto się zastanowić... A co wy byście odpowiedzieli?




piątek, 13 grudnia 2013

Goooool...a nie ma!!!

Psychofan




    Piszę te słowa dzień po wspaniałym, ponadczasowym sukcesie Cudzoziemnskiej Warszawa, zielonych z Łazienkowskiej. Naszych bohaterskich reprezentantów polskiej myśli szkoleniowej na arenie międzynarodowego futbolu. Po heroicznym boju z Cypryjczykami Legia wydarła zwycięstwo. I to dwiema bramkami! Legioniści upiekli kilka pieczeni przy jednym ogniu. Strzelili aż dwa gole, dzięki czemu nie zostali najgorszą drużyną w historii Ligi Europejskiej, mało tego nie są nawet najsłabszą drużyną tej edycji. W kolejnym pozbawionym znaczenia meczu o wszystko, Polacy wzbijając się na wyżyny swoich umiejętności, uniknęli ukrzyżowania przez brutalną historię. Szkoda, że im się udało. Wielu zapomni jak słaby występ mistrza kraju oglądaliśmy w tym roku w europejskich pucharach, a tego typu porażki należy przyswajać, brać głęboko do serca i wyciągać wnioski. To "zwycięstwo" to tylko woda na młyn dla jałowych tłumaczeń Urbana i jego chłopców, którzy po każdym kolejnym przegranym meczu grupowym, tłumaczyli się brakiem szczęścia, złym stanem murawy, albo nieskutecznością poszczególnych zawodników. Przypomnę, że Legia przegrała pięć z sześciu meczów, nie strzelając ani jednej bramki. Zaraz, zaraz, we wczorajszym padły DWA GOLE. Niezły wynik jak pols... nie, nie ulegnę presji. Dość mam usprawiedliwień i mętnych narzekań na brak szczęścia, czy złą pracę sędziego. Wypadliśmy w tym sezonie fatalnie. Nie kibicuję klubowi z Warszawy, moje serce podąża dalej, wbrew nurtowi rzeki, jednak, gdy JAKAKOLWIEK polska drużyna walczy w europie zaciskam kciuki z całych sił. I coraz bardziej odczuwał bezsens swoich działań. Mogę jedynie połamać palce na darmo, wszak Legia jest chyba jedynym, no może poza Lechem, solidnie, z głową zarządzanym klubem. Z ciekawymi krokami transferowymi, młodym, wydawać by się mogło szerokim składem. Jeśli nawet taki zespół nie jest w stanie zawojować drugiej ligi europejskich pucharów, to jak daleko od światła jesteśmy? Chyba nawet nie siedzimy na poziomie gruntu, mieścimy się gdzieś w jaskini pośród mułu, na dnie głębokiego, podziemnego jeziora. Pamiętam jak rok, czy dwa lata temu, gdy nasi kopacze reprezentacyjni poruszali się od kompromitacji do porażki i z powrotem, pomyślałem sobie: Gorzej już być nie może, podźwigniemy się. Nic bardziej mylnego. Jako kibic polskiej piłki skopanej pogrążam się sukcesywnie w narastającej, sportowej depresji. Czuję się jak chrześcijanin, który właśnie dowiedział się, że jego ulubiony ksiądz z lokalnej parafii jest pedofilem i sypiał z każdym dzieckiem w mieście. Skoro by się podnieść, najpierw trzeba spaść na samo dno, tedy zastanawiam się czy i kiedy dostąpimy, jako kibice, podobnego zaszczytu? Gdzie znajduje się samo dno polskiego futbolu? W okolicach jądra ziemi? Wszak z każdym kolejnym miesiącem przesuwamy granicę żenady. A mówimy o sporcie, w który zaangażowane są ogromne środki finansowe, wspieranym przez kibiców, media, dziennikarzy. Dlaczego wciąż mam siłę oglądać grę Polaków? Jestem masochistą? Może trochę, choć główny powód jest inny. Są przebłyski światła, które docierają nawet na samo dno podziemnego jeziora. Polacy grający za granicą. Mamy kilku ludzi, którzy zasługują na miano international level. Szkoda, że, by poczuć radość z gry rodaków, musimy sięgnąć po zagraniczne kluby. Ba, oprócz kilku solidnych fachowców, mamy też gwiazdę światowego formatu. Robert Lewandowski. Gladiator. Inteligentny napastnik, silny. Dobry technicznie. Owszem marnuje sporo sytuacji, jednak co istotne - w ogóle nie ma to wpływu na jego dobrą grę. Zmarnował setkę? Trudno, zasuwa dalej, nogi nie drżą. Ten człowiek jest uosobieniem tezy, którą można wytłumaczyć słabość naszej reprezentacji. Tak, mam na myśli psychikę. Wielu polskich piłkarzy ma talent, niezłe umiejętności, brakuje im jednak odpowiednich cech psychologicznych, czy jak to się ostatnio mówi - wolicjonalnych. Nie mówię wcale o waleczności jako takiej, piję do odporności psychicznej. Siły, która pozwala brać na swoje barki ogromne oczekiwania i zachowywać spokój mimo gwizdów i oczekiwań. Tylko ludzie o podobnych cechach mogą sięgnąć po najwyższe laury. Tak jestem psychofanem Roberta Lewandowskiego, piewcą jego talentu. Tak podziwiam go. Jednak nie jestem zaślepiony, cieszy mnie, że mówimy o moim rodaku, jednak przede wszystkim za dziewiątką Borussi Dortmund przemawiają umiejętności, sposób gry, wpływ na drużynę i osiągane sukcesy. Dzięki podobnym historiom, innych reprezentantach na obczyźnie, mogę przetrwać chude czasy i z nadzieją spoglądać w przyszłość. Bo gorzej już chyba być nie może... prawda? Czy to światło widzę tam nad nami? Niestety, to tylko łuna, odblask chwały w postaci dramatycznego awansu "polskiej" Borussi do 1/8 Ligii mistrzów...  dziękujemy Jurgen, chwała ci Grosskreutz, brawo Lewy! 

piątek, 22 listopada 2013

Pies?

Pies!




   
  Przemieszczając się po mieście, często podróżujemy otoczeni bańką obojętności. Skorupa złożona jest z mieszanki prywatności, odrobiny strachu z lekką nutą nieufności. Dbamy o własny dobrostan, ignorując najbliższe otoczenie, tłum. To naturalny i zdrowy mechanizm obronny. Czasem prowadzi do znieczulicy, braku reakcji w potrzebie, czy do niezrozumienia drugiej osoby. Uczciwa cena za odrobinę spokoju. Dziś wracałem z pracy dzięki uprzejmości pojazdu elektrycznego, ślizgającego się zręcznie po torach. Miejsce siedzące, głowa nisko, wzrok utkwiony w czasopiśmie. Kątem oka dostrzegam stłoczonych ludzi, jednak ich los jest mi obojętny. I wtedy wsiadła ona. Brązowe, wygłaskane futro, twarzowa obroża anty - kleszczowa, długie, wiszące uszy. Piękne, inteligentne spojrzenie, cztery dorodne łapy, słowem - cudo. Na smyczy, przyczepiony za pośrednictwem zaciśniętej na rączce dłoni, człowiek płci żeńskiej. Nieodłączny towarzysz czworonoga. Pies od razu ruszył do ataku. Klasyczne zaczepki - trykanie nosem, wpychanie mordki w dłonie, błagające spojrzenie. W mgnieniu oka, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki połowa tramwaju zaczęła się uśmiechać i macać dobrotliwie psa w okolicach pyska. Drobiazg, a połączył kilkoro ludzi w jałowej, acz pociesznej pogawędce. A jak się wabi? Ile ma lat? O jaka śliczna! Nikomu nie przepuści, straszny z niej pieszczoch i tym podobne wypowiedzi. Od razu cieplej na sercu. Nawet zdecydowałem się ustąpić miejsca siedzącego towarzyszce psa. Tak proste, niepozorne zdarzenie potrafi całkowicie zmienić odbiór tłumu, nadaje kilku ludziom tożsamości, buduje most porozumienia. Tak sobie pomyślałem... a może pies to remedium na całe zło? Każda partia polityczna powinna mieć obowiązkowo psa. Maskotkę do głaskania i towarzysza podczas politycznych debat. Wtedy częściej na wykrzywionych nienawiścią twarzach zagościłby uśmiech. Podobnie w każdym miejscu publicznym, urzędzie w banku -  umieśćmy psa. Urządźmy zabawę esemesową, w której wybieralibyśmy rasę pupila dla danego miejsca, programu telewizyjnego, określonego celebryty. Ustalmy dyżury przy wyprowadzaniu, karmieniu, ogłośmy składki na żarcie dla zwierza. Każde osiedle, budynek, miasto, ulica miałyby własnego pupila. Wyzwoliłoby to w ludziach głęboko ukryte pokłady życzliwości. Pies tramwajowy, pociągowy, pies u dentysty, szpitalny. Towarzysz spacerów, wypożyczalnia psów, czworonóg konferencyjny... przydałaby się psiarnia sejmowa. Każdy poseł winien obowiązkowo przyjmować czworonoga ze schroniska, pieniędzy na utrzymanie raczej im nie zabraknie. Widzę tylko jeden, choć bardzo poważny szkopuł w mojej wizji. Żal zwierząt. Ludzie nie zasługują na psy. Zniszczylibyśmy tylko te ufne, kochające stworzenia. Wniosek? Nie ma dla nas nadziei, wracam do bańki, znów trzeba jechać do pracy...

PS: Pozdrawiam wszystkie psy, a Magnusa w szczególności ;).

czwartek, 21 listopada 2013

Ambiwalentny kibic

XYZ się skończył. A to skur...



    Małyszomania, piedestał dla Roberta Kubicy, hołubienie siatkarzy, duma z pływaków, bum na piłkarzy ręcznych, jedna Wenta, golonka dla Tomasza Majewskiego, Gortatomania, wspomnienia kopaczy z 1974 roku... wszystko to są przejawy specyfiki polskiego kibica. Warto dodać jeszcze pewnego skoczka gimnastycznego, którego nazwisko już zaginęło w mrokach dziejów, choć o jego medalu mówiło się całkiem sporo. Jest coś specyficznego w orlim narodzie typu kibic. Łakniemy sukcesów. Ale pragniemy ich w romantycznym stylu - mimo wszystko. Brak pieniędzy, środków, realnych przesłanek o naszej sile, zaplecza infrastrukturalnego, wykwalifikowanych trenerów, żaden z tych argumentów do nas nie przemawia i tak w przypadku każdej transmisji liczymy na niespodziewany sukces. Mało tego - w podobny trend wpisują się dziennikarze i komentatorzy. Nawet część ekspertów, znających przecież dany sport najlepiej, daje się ponieść nieuzasadnionej wierze w sukces. Jednocześnie sukces przyjmujemy jak coś, co nam się od początku należało. Skąd czerpiemy owo nastawienie? Źródeł należy szukać w historii narodu? W genach? Mogę stwierdzić jak to jest w moim przypadku. Istnieje jeden sport, który interesuje mnie także poza występami naszych rodaków. Zgadliście, chodzi o piłkę nożną. Właściwie każdym innym sportem interesuję się pobieżnie i wybiórczo. Cieszą mnie sukcesy Polaków, często jestem częścią wspomnianych we wstępie manii. Kibicowałem Małyszowi, gdy ten wygrywał, obejrzałem kilka wyścigów Formuły jeden, choć do dziś uważam, że to bardziej sport dla mechaników i konstruktorów. Dla przeciętnego kibica, jeśli nie pada, nikt się nie rozbił, z ekranu wieje nudą. Po wypadku Kubicy nie obejrzałem ani jednego wyścigu. Media mają wydatny udział w opisywanym zjawisku. Wyszukują sporty, często egzotyczne, by tylko odkopać sukcesy naszych rodaków. Potrzeba bycia dumnym z wyników sportowych jest w Polsce odczuwalna. Silna. Dlaczego? Chyba tylko pokaźne stado socjologów oraz psychologów mogłoby wyjawić przyczynę. Może żyje w nas głęboko zakorzeniony kompleks? Niegdyś dumne państwo, bogate i rozległe imperium. Dziś raczkujący po wyzwoleniu kraj Europy środkowo - wschodniej. Pragniemy być dobrze oceniani przez media zagraniczne. Gdyby nie słabe występy kadry piłkarzy mielibyśmy dziś do czynienia z Lewandomanią. Sam jestem piewcą talentu naszego rodaka. Cieszę się z każdej bramki Lewego w bundeslidze, pucharze krajowym, czy lidze mistrzów. Czy jest to skaza, choroba polskiego narodu? Moim zdaniem - nie. Owszem, w obecnej sytuacji sukcesów sportowych mamy jak na lekarstwo, jednak... odwlekany sukces smakuje lepiej. A sukces nadejdzie. Jak nie dziś, to za parę lat, dekadę, trzydzieści. A wtedy poczujemy się lepiej. Zrozumiemy, że warto wierzyć, inwestować czas, by nie przegapić niespodziewanego sukcesu. Łakniemy emocji. Pozytywnych. Problem jest inny. Zaangażowanie w drobne sukcesy i wspieranie ponad miarę wybitnych, polskich sportowców, ma również drugą twarz. Zgniliznę. Wystarczy, że naszym bohaterom powinie się noga, a wtedy większość kibiców odwraca się od nich, zapominając, lub wieszając na sportowcach psy. Tego zaakceptować nie mogę. Nic w tym złego, że tak zwany niedzielny kibic, czy jak to określił kiedyś Patryk Małecki: "Pikniki" wspierają gladiatorów tylko gdy ci odnoszą sukcesy, ale już lżenie, wyzwiska i gwizdy, w przypadku gdy nie idzie, to zwykłe draństwo. Niesprawiedliwe, chamskie i niewybaczalne zachowanie. Szanujmy swoją pracę. Apeluję do tych ludzi: Dajcie sobie spokój. Krzyczcie na swoje żony, dzieci, do lustra, a sportowców zostawcie w spokoju. Dla mnie. Dla nas. Dla kibiców!

sobota, 16 listopada 2013

Noże w kieszeniach

Zwichrowani ludzie




    Żyłem złudzeniami. Po cichu liczyłem, że podczas kontaktu pośredniego z klientem odkryję pozytywną stronę społeczeństwa. Nic bardziej mylnego. Linia telefoniczna działa jak tarcza dla tchórza, płachta na byka. Zgroza. Zamieniłem bezpośrednie kontakty z kliencką masą, na pomoc głosową dla posiadaczy sprzętu komputerowego. Pierwszego dnia wysłuchałem wywodu pana w średnim wieku na temat swojego nikczemnego pochodzenia, postraszono mnie policją, próbowano namówić do wyznania winy w imieniu producenta sprzętu (co do jakości produkowanych urządzeń)... palemkę pierwszeństwa wręczam jednak pewnemu mężczyźnie, który, poproszony o niezbędne dane do przeprowadzenia procedury reklamacyjnej, z oburzeniem zapytał:
- A może jeszcze numer moich majtek i rozmiar skarpet pana interesuje?
- Nie, proszę pana, akurat to mi się nie przyda.
Ciśnięto też kilka razy słuchawką, żywię nadzieję, że skutecznie. Wolałbym, by ich aparat pozostał niesprawny. Podobają mi się też pieniacze, którzy grożą, że już nigdy nie zakupią sprzętu danej firmy. Przecież to wspaniałe wieści - taki już nie zadzwoni. Nikt nie czyta warunków gwarancji i domaga się cudów na kiju. Odbywa się też straszenie różnymi wyssanymi z palca przepisami, dopasowywanie ich do nieadekwatnych sytuacji, wyklinanie, złorzeczenie, kłamstwo. Kiedyś zadzwonił pewien mężczyzna, odebrała jedyna kobieta w dziele IT - facet rozłączył się. Po chwili dzwoni telefon u męskiego konsultanta. Dowiadujemy się, z ust samego zainteresowanego, że ten rozpoznając kobietę, natychmiast się rozłączył: "Baba i tak się nie zna". Wspaniale, proszę Pana, chętnie pomożemy... Wczoraj dzwoni petent:
- Dzień dobry, przepraszam, że w porze obiadu dzwonię, ale...
O, jakiś uprzejmy - pomyślałem. Trochę zakręcony, przecież w pracy raczej nikt nie przewiduje stałej pory na obiad, w każdym razie odebrałem go pozytywnie. Niepotrzebnie. Okazało się, że ów mężczyzna odnosił się raczej do własnego posiłku, gdyż przez całą rozmowę mlaskał, chrupał i przeżuwał. 
- Mam taki problem chrup...mlask... laptop mi się chrup... zawiesza.
Komunikacja na najwyższym, światowym poziomie. Nie chcę być seksistą ale gdy dzwonią kobiety, w 9 na 10 przypadków w tle płacze jakieś dziecko. Naprawdę można chyba dobrać sobie lepszą porę na wykonanie telefonu, czyż nie? Zastanawia mnie jedno. Ludzie dzwonią z takimi problemami, że nie rozumiem jak sobie poradzili ze znalezieniem numeru na infolinię i wykonaniem telefonu. Nie pojmuję też podobnego mechanizmu, w pierwszej kolejności szukać pomocy u producenta sprzętu? Zamiast zajrzeć do instrukcji, czy przemyśleć swoje lekkomyślne działania. Dostaliśmy zdjęcie drogą mailową z domniemanym uszkodzeniem matrycy. Człowiek opisywał, że w dolnej części, przy pasku narzędziowym jest rozlana, niebieska kropla. Okazało się, że nie dostrzegł przezroczystości paska, za którym na tapecie... były bąbelki. Mocne. Inny mail - klient narzeka na niewyraźne barwy, rozmyte kontury... a na zdjęciu pulpit, z otwartym, zeskanowanym rysunkiem smerfa. A, że rysunek był nie dokończony to i smerf nie prezentował się najlepiej... jak na tej podstawie ocenić matrycę? Z deszczu pod rynnę? Bynajmniej. Teraz przynajmniej nie muszę oglądać betonu, tylko czuję ich cyfrowy oddech. Stanowią kakofonię dla moich skatowanych w sklepie uszu. Smutny wniosek jest jeden: Wedrą się wszędzie. Jeśli nawet ich nie widać, pamiętaj - są wszędzie. Zwichrowani ludzie. Dla nich żyję.

piątek, 11 października 2013

Wczorajsze jutro...

Uchylne okno na przyszłość



   Znów podróż bez uśmiechu. Za pieniądze, wydane na złowrogą kartę miejską. Jadę tramwajem, nieubłaganie zbliżając się do Złotych Tarasów. Wagon zatłoczony, poranek, ludzie mocno smutni i śpiący. Ja w stanie porannej, rześkiej bryzy, obserwuję. Tramwaj zwalnia, przerywa podróż na przystanku. Otwierają się drzwi. Wtedy to usłyszałem. Głos Boga, dualistyczny, złożony z dwóch barw. Schodząc na ziemię: Para męskich głosów, basowe, mięsiste. A oto treść, która zaatakowała moje uszy:
- TRAMWAJ NUMER 33. KIERUNEK KIELECKA.
Był to głos odtworzony z głośników na przystanku. Mocno, jak z porządnego zestawu 5.1. Szok. To naprawdę działa. Najlepiej zareagował około 20 - letni chłopak stojący z kolegą przy drzwiach:
- O kurwa... czegoś takiego jeszcze nie widziałem. 
W tej sekundzie banan na mojej twarzy zmienił się w szeroki uśmiech Jokera. Zacząłem się przysłuchiwać rozmowie dwóch kolegów. Mój ulubieniec opowiedział niewiarygodną anegdotkę:
- Stary, to jeszcze nic. Ostatnio jechałem pociągiem. Przesiadałem się do innego, więc przez jakiś czas stałem na peronie. Nie uwierzysz co się stało... Z głośników ktoś zapowiedział pociąg.
Niby normalna rzecz, prawda? Głos, mówiący kiedy i jaki pociąg przyjedzie. Podający PODSTAWOWE informacje. Ale w tym kraju, w obecnym stanie posiadania podobne zdarzenia to święto i SF. Podoba mi się w ludziach ten pierwiastek absurdu. Pozwala zachować zdrowe zmysły względem chorej rzeczywistości. Porażające jak wiele jeszcze trzeba poprawić w codziennym życiu, byśmy zbliżyli się do normalności. Takie zdarzenia raz po raz uzmysławiają mi w jakim kraju żyję. W sumie to dobry znak, że wokół nas kontrast między nowoczesnymi rozwiązaniami, a prowizoryczną żenadą się pogłębia. Oznacza to, że coś się dzieje. Wysiadłem z tramwaju i pomiędzy rozgrzebanym, wiecznie nieskończonym Rondem ONZ, dostrzegłem kolejny przebłysk jutra - podświetlane diodami słupki, uniemożliwiające samochodom wjazd na chodnik. Mała rzecz a cieszy. Szkoda tylko, że wciąż brakuje pomysłu, chęci i zasobów, by wszystkie sprawy publiczne poukładać jak należy. Ale takie dni jak ten dzisiejszy pozwalają  mieć nadzieję, że codziennie budzę się w coraz lepszym miejscu. Szkoda tylko, że często od jednego przełomu do drugiego mija tyle czasu, że to co już naprawiono, ulega uszkodzeniu zębem czasu. Ale cóż, entropii nikt nie powstrzyma...

sobota, 28 września 2013

Historia nabyta

Warto słuchać, czyli jak ukradłem historię...



   Ostatnio stężenie absurdalnych sytuacji wyraźnie spadło, chyba, że to ja mam pecha i nie trafiam na kluczowych nosicieli - szalonych klientów. Niewykluczone, że skończył się sezon buractwa lub odmieńcy zbierają siły na okres przedświąteczny. Kilka dni temu odkryłem, że co najmniej jedna nosicielka absurdu przeniosła się na czas nieokreślony do innego sklepu. Historię tę usłyszałem od towarzysza niedoli, pracującego na pierwszej linii - w punkcie obsługi klienta. Ten natomiast dowiedział się o zdarzeniu od Pani Tereski. Kim jest jest wspomniana Teresa? Nieopodal punktu obsługi klienta znajduje się stoisko z preclami. Nie dalej jak kilka metrów od lady naszego przyczółku. Bardzo sympatyczna ekspedientka, z którą pokowcy od czasu do czasu gawędzą nosi właśnie wspomniane imię. Dodam, że stoisko jest niewielkie i oprócz precli, można tam zakupić co najwyżej jakieś pieczywo. Wystawa jest przeszklona i widać cały towar oraz charakter kramiku jak na dłoni, na pierwszy rzut oka. A oto, bez dalszych wstępów, zasłyszana historia...

Do Pani Tereski i jej preclowego stoiska podchodzi kobieta w średnim wieku. Po zwyczajowym powitaniu mówi:
- Chciałabym fakturę, tu mam paragon.
Pani Tereska, wyraźnie zbita z tropu, pyta:
- Fakturę? Ale ja tu sprzedaję precle.
Muszę przyznać, że na tym etapie historii naprawdę pomyślałem, że kobieta chce fakturę na precelki. Rzeczywistość okazała się nieco bardziej pokręcona. 
- No jak to? Ale mnie w Saturnie powiedzieli, że fakturę dostanę przy wyjściu...
Tutaj Pani Tereska wysiadła. Ja przystanek dalej. Dodam, że Saturn znajduje się DWA piętra wyżej i po drugiej stronie galerii handlowej. Pominę fakt, że otrzymanie faktury poza sklepem, w którym robimy zakupy nie powinno przyjść pani do głowy. Gorzej, że jeśli już ubzdurała sobie, by szukać szczęścia nieopodal wyjścia z centrum handlowego, to dlaczego wybrała akurat malutkie stoisko z preclami? Zastanawiam się, który element pozwolił jej wysnuć wniosek, że dotarła na miejsce? Obok jest chociażby nieszczęsna witryna punktu obsługi klienta, zdecydowanie bardziej pasująca do jej potrzeb. Ale nie, stoisko jest pewnie przykrywką. Pod precelkami leży stos dokumentów i drukarka. Na pewno uzyskam fakturę. W adresie zapiszmy - Dom wariatów. Pozdrawiam Panią Tereskę i nieszczęsnych pokowców... Ciekawe czy klientka w końcu otrzymała nieszczęsną fakturę? Być może nadal błąka się po centrum handlowym, w poszukiwaniu szczęścia, niczym biała dama na murach średniowiecznego zamku. Życzę powodzenia i zdrowia psychicznego, nie zaraz... tylko powodzenia, na odzyskanie zdrowie jest już za późno. 

sobota, 21 września 2013

Ekologiczna Riposta

Szacun...


    Ostatnio ekologia częściej pojawia się w mediach. Wszystko za sprawą zmian w procedurze segregowania odpadów. Zmniejszyła się ilość pojemników, większość odpadów wyrzucamy teraz razem, w odpowiednich konfiguracjach. Niestety w mojej dzielnicy nadal stoją pojemniki ze starym podziałem, co idealnie pasuje do polskiej opieszałości i "tumiwisizmu". Wyrzucaj jak prosimy ale... nie masz gdzie i jak. Super. Co ciekawe sklep, w którym przyszło mi wylewać ostatnie poty, również zainteresował się ekologią. A może bardziej ekonomią? Wprowadzano torebki dostępne tylko za opłatą. Niestety zrobione z plastikowych drzew. Ekologia pełną gębą. Nawet nadrukowano grafikę takiego drzewa na reklamówce. Ciekawe gdzie takie rosną? Podobno skład plastiku uzupełniono o jakiś czynnik chemiczny, który pozwoli rozpuścić się reklamówce w szybszym tempie niż w ciągu kilkuset lat. Bodaj w  miesiąc. Korci mnie by wziąć jedną, położyć gdzieś na balkonie i sprawdzić po 30 dniach czy coś się stało. Może trzeba zapewnić odpowiednie warunki? Podlewać, posadzić w ziemi, doglądać? A może automatycznie po miesiącu torebka ulegnie nagłej dezintegracji? Ciekawe czy z zawartością...  Najlepiej sprawę skomentował wczoraj pewien klient, który jak mawiają anglojęzyczni: "Made my day". Stałem na kasie, nieopodal mnie była jeszcze dwójka pracowników płci pięknej. Podchodzi klient, Pan koło pięćdziesiątki, kupował chyba jakieś czasopisma, nie pamiętam. Standardowa gadka, nabijam towary na kasę oraz zadaję sakramentalne pytanie:
- Doliczyć torebkę za 20 groszy?
Na co usłyszałem klienta, mówiącego z kamienną twarzą:
- CH-W-D-P.
Koleżanki wprawione w stan konsternacji, lekko się speszyły. Na jednej twarzy ukazał się cień uśmiechu, drugiej rysy wykrzywił delikatny szok. Choć Pan wyraźnie mnie zaskoczył, postanowiłem zachować spokój, przeszedłem na żartobliwy ton i wydobyłem z siebie następujące słowa:
- Ale przez samo "h", czy "ch"?
Klient wyraźnie się zamyślił, po czym odparł:
- Przez "ch".
Pomyślałem sobie, że mam do czynienia z niezłym świrem, który przynajmniej radzi sobie z ortografią. Dalej wymieniliśmy jakieś zdawkowe aluzje co do wulgarności skrótu, którym Pan się posłużył, a stężenie absurdu sięgało już zenitu, kiedy to klient dobił nas wyjaśnieniem swojej wypowiedzi. 
- CHowam-Wszystko-Do-Plecaka.
Wkręcił mnie dokumentnie. Zniszczył, połknął, przeżuł i wypluł. Potem ładnie i kulturalnie nas pożegnał, a ja umarłem ze śmiechu. Kolejny raz dziękuję za garstkę szaleństwa, którym obdarzają mnie podobni ludzie. Oby było was jak najwięcej, Szacun!



poniedziałek, 2 września 2013

Dzika północ

My tu mamy własne zasady...



   Nad Bałtykiem nic nie jest pewne. Poczynając od ustalanej według własnego widzi mi się "opłaty klimatycznej", poprzez transport, pogodę, ceny usług, aż po rozrywkę, wszystko to regulują nieznane i często zmienne zasady. Wsiadamy do autobusu 30 km od docelowego przystanku, płacąc po 10 złotych od osoby. Dwie zakonnice dołączają do pasażerów na jakieś 5 kilometrów od celu, płacąc po cztery złocisze. Na razie wszystko się zgadza, ale do czasu. Na kolejnym przystanku, oddalonym od poprzedniego maksymalnie o kilometr, wsiadają dwie młode dziewczyny i płacą... po 8 złotych. A jadą w to samo miejsce co my i zakonnice. Albo kierowca jest bogo - bojnym człowiekiem, albo niezłym cwaniakiem, co uznał, że dziewczynki się nie postawią. I wiecie co? Udało mu się. Tak jest na każdym kroku. Dyktując cenę za tzw. "opłatę klimatyczną" gospodarz uważnie obserwuje jak klient zareaguje na podaną kwotę, w razie czego lekko schodząc z ceny. Kompletny chaos panuje na przystankach autobusowych. Przewoźników jest wielu, a każdy zalepia swoją karteczką poprzednika. Nie wiadomo co i kiedy przyjedzie. Z wyjątkiem oficjalnego przewoźnika, który o dziwo, jeździ mniej więcej z jednym rozkładem. Za to cholernie rzadko i ze zmiennymi cenami. Na strzeżonych plażach niby nie wolno palić, ani spożywać alkoholu, jednak nikogo to nie obchodzi, nikt z miejscowych służb nawet nie pojawia się na piasku. Tylko ratownicy, ale ich to akurat rozumiem, mają inne obowiązki. To jest o tyle wkurzające, że jeśli zwrócisz jakiemuś palaczowi uwagę, wychodzisz na psychola, co nienawidzi dobrej zabawy. No cholera jasna, przyszedłem pooddychać jodem, czystym, rześkim powietrzem. Zapalić sobie mogę gdzie indziej, prawda? Nie rozumiem zresztą, cóż to za przyjemność w takim miejscu? Wiatr hula dymem w twarz, słoneczko grzeje, powietrze wspaniałe, a my ze śmierdzącym petem psujemy sobie zabawę? Następnym razem wybiorę się z maską gazową. Albo pójdę nad morze w stroju narciarskim i w goglach. Do tego hełm strażacki i już mogę cieszyć się tym co dostarcza mi przyroda. Co ciekawe, w sprawie alkoholu, którego bynajmniej nie potępiam (nie śmierdzi i nie dymi), również zakaz nie działa. Chodzą nawet mobilni handlarze o przedziwnej modulacji, oferując ziiiimne piiiwo, gooorrrącą kuukuuurydzę, orzeszki w kaaarmeluu! Nikt nawet nie udaje, że kogoś to obchodzi. Jeśli ktoś już ma chorą fantazję i musi zapalić nad morzem, w imię czynienia zła, może przecież odejść kilkaset metrów dalej, gdzie nie ma oficjalnego kąpieliska. Będzie dodatkowo dreszczyk emocji, bo ratownik nie uratuje w razie tonięcia. Zakaz chodzenia po wydmach również jest tylko pustym przepisem. Dzieciarnia i dorośli biegają bez zahamowań. Bachory oczywiście bez nadzoru rodziców. Myślę, że ci ostatni mają ukryte motywy. Przyjechali nad morze, by uwolnić się od pociech. Znudziły im się dzieci, liczą na jakiś spektakularny wypadek, zaginięcie, czy serię złamań zakończonych krwotokiem wewnętrznym. W sumie czemu nie, tylko dlaczego kosztem przyrody? Można dziecko stracić w bardziej cywilizowany sposób. Na przykład szprycując Anty - Apetizerem ;). Wracając do moich ukochanych przystanków i narzędzi transportu... SKM - Szybka Kolej Miejska. Niestety w przypadku relacji Gdańska z Gdynią, nazwa ta jest niesmacznym żartem. Stacji jest ze dwadzieścia na odcinku kilkudziesięciu kilometrów, jazda trwa chyba z godzinę... Pociąg właściwie nigdy nie rusza, tylko człapie. A za oknem industrialno - post - apokaliptyczny krajobraz. Zdychające stocznie, sterty gruzu i tym podobne atrakcje. Bilet na to ustrojstwo można zakupić na peronie, ale skasować już nie. Ani w pociągu, ani na platformie służącej do wsiadania. Należy zejść po długich schodach do podziemi, tam skasować bilet, potem z powrotem na górę, bo inaczej mamy tylko bezużyteczny świstek papieru. Toż oni mają gorzej niż warszawiacy, a to spore osiągnięcie. Czasem można znaleźć automat z biletami, tylko na gotówkę, a zakupionego tam biletu nie musimy kasować... tak dla draki, większego chaosu. Zaczynam doceniać warszawskich drani. Podobają mi się też miejscowe atrakcje muzyczne. Disco Polo żyje i ma się dobrze. Co kilka dni występują Boys, albo Weekend. Co ciekawe widzieliśmy też plakat z Modern Talking. Tyle, że na zdjęciu był ktoś zupełnie inny... Jak się dobrze przyjrzeć, zobaczymy niewielki dopisek przy nazwie: "Reloaded". Ciekawe. Może powinny powstać lokalne odpowiedniki gwiazd światowej muzyki? Red hot chili peppers reloaded z Sanoka, Metallica lite z Trójmiasta. Chłopaki odpalaliby jakiś niewielki procent od zysków danemu zespołowi, a każdy miałby piosenki dostępne na żywo, w każdym kraju. Czyżby kolejny świetny pomysł na program telewizyjny? Wybieramy sobowtórów - castingi, koncerty, kasa. Muszę odezwać się do jakiejś telewizji zanim sami na to wpadną... Mimo wszystko polecam wyjazd nad morze. Jeśli tylko zadamy sobie odpowiedni trud, wyjdziemy czasem na ludzi nienawidzących dobrej zabawy, nadłożymy plażowej drogi, trafimy na miejsce bez dzieci, wtedy naprawdę mamy szansę miło spędzić czas. Pooddychać czystym powietrzem, popływać. Pobiegać po wydmach z papierosem w gębie i porzucić swoje potomstwo... 

sobota, 31 sierpnia 2013

Plaga

Mroczne Pomioty



   Wakacje. Urlop. Czas, w którym pozostawiamy życie zawodowe daleko z tyłu i ruszamy w jakieś upragnione, często urokliwe, miejsce. Ja wybrałem nadmorskie klimaty Jastrzębiej Góry, w nadziei, że podładuję zużyte baterie. Od razu zdradzę - udało się. Nie obyło się jednak bez pewnych smutnych obserwacji. Natrafiłem na ślad groźnej zarazy, infekcji, która może skutecznie zburzyć spokój nawet tybetańskiego mnicha. Nie ustrzegą cię ani kombinezon ochronny, ani próby trzymania się na dystans - zarodniki są absolutnie wszędzie. Każdy piękny zakątek, w okresie letnich wakacji, wypełniony jest spaczeniem. Najgorsze jest to, że ludzie zdają się lekceważyć obecność zarazków. Ba, sprawiają, że ich emanacja jest wszechobecna i panoszy się bez przeszkód. Nadmorska plaża, droga dojazdowa, bary, ogródki piwne, toalety, autobusy, dworce - każde z tych miejsc zostało zarażone. Większość ludzi zdaje się akceptować podobny stan rzeczy. Niestety nie ma więc lekarstwa na tę obrzydliwą, absorbującą plagę. Można jedynie stosować środki zapobiegawcze, nim powstanie kolejny przyczółek choroby. Kalendarzyk, modlitwa, prezerwatywy, pigułki antykoncepcyjne, to tylko niektóre sposoby. Tak, tak moi drodzy, plaga, o której wspominam to dzieci. A raczej ich nędzni rodzice. Oczywiście latorośl nie zachowuje się źle sama z siebie, wynika to bardziej z olewactwa i niekompetencji rodziców. Bez względu na przyczynę efekt jest taki, że jedziesz na wypoczynek otoczony płaczem, darciem paszczy, krzykami, wrzaskiem i wszechobecnym wysikiwaniem pociech, gdzie tylko szanowny rodzic ma ochotę. Szkoda, że dorośli też nie zaczną załatwiać swoich potrzeb akurat tam gdzie stoją. To byłaby rewolucja. Dziennik, facet w garniaku opowiada o tragedii w Smoleńsku, po czym przerywa na moment, robi kupę i wzdychając, wznawia gadkę. Jaka elegancja i oszczędność czasu! Rodzice zdają się mieć gdzieś swoje pociechy, pozwalając im hasać do woli. Reagują tylko, gdy otoczenie zaczyna na nich krzywo patrzeć. A jak? W najgorszy możliwy sposób - agresywnie. Pogarszają tylko stan psychiczny dzieci, co prowadzi do wzmożonej histerii i podkręcenia już i tak wrzaskliwej sytuacji. Żenada. Syf brud i metr mułu. Do tego palą papierosy na plaży, przy swoich latoroślach, a jakże. Nic tylko zakopać ich w piachu, głową w dół, lub porzucić na środku morza. Zdecydowana większość dzieci w miejscach publicznych, podczas letnich wakacji, to rozbestwione, niezadbane, tłuste i nieznośne bachory. Plaga. Wracając do potrzeb fizjologicznych tychże potworów, dzieląc zew matki natury przez krótkowzroczność rodziców, otrzymujemy obrazek, w którym pewna matka, zatrzymuje się na środku plaży, po czym pomaga dziecku oddać mocz na piasek. Na samym środku. Skoro nie można wprowadzać psów na plażę, czemu wpuszczamy dzieci? Jaka to w tym konkretnym przypadku różnica? Zaczynam rozumieć ujemny współczynnik przyrostu naturalnego. Nie wiem, czy mamy do czynienia z dziełem szatana (to zawsze bardzo dobre wytłumaczenie), czy ze zwykłą ludzką głupotą, ubraną w szaty rodzica, ale wkurza mnie to. Powinno się karać takich psycholi, niektórzy nie powinni mieć dzieci. Po prostu. Najgorsze jest to, że taki źle wychowany bachor dorośnie, po czym zacznie tworzyć stadko sobie podobnych. Powstają istne wylęgarnie mrocznych pomiotów (szatana, a jakże). Powinno się wprowadzić oferty hoteli bez dzieci. Pewnej nocy w Jastrzębiej, zwrócono nam uwagę na zbyt głośne zachowanie, jako argument podając śpiące nieopodal małe dzieci. Jakoś nikogo nie obchodzi mój sen, gdy te same potworki drą japy od świtu. Poprzedzają nawet koguta. Gdzie tu konsekwencja i sprawiedliwość? Tak sobie myślę - warto nie pozwolić im spać w nocy, wtedy będziemy mieli spokój o świcie. I proszę, oszukałem system. Szkoda tylko, że rodzice są traktowani jak święte krowy, niezależnie od tego jak niski poziom prezentują jako ludzie. Następnym razem, zamiast nad morze, pojadę chyba na pustynię, też jest piasek, a dzieci jakby mniej...

wtorek, 20 sierpnia 2013

Wychowujemy dzieci

Powąchaj pięść, synku.



   Mam to szczęście, że ilekroć skuszę się na włączenie telewizora, wśród atakujących bloków reklamowych, zawsze pojawi się prawdziwa perełka. Swoisty boss wśród krótkich "zachęcaczy". Większość z takich reklamówek, potrafi skutecznie ukryć co tak naprawdę próbują nam wcisnąć, albo w ogóle nie wiemy co autor miał na myśli. Katastrofalne partactwa. Ostatnio obejrzana, nie należy do tej kategorii. Jest lepsza i bardziej mroczna. Wiemy co reklamują i to coś, jest przedmiotem mojego zdziwienia. Panie i Panowie, przedstawiam Apetizer. Już sama nazwa wpisuje się w mój ulubiony trend. Nachalnie sugeruje do czego służy proszek, co brzmi iście poetycko. Zgagix lub Ulgix, na wzdęcia, nosodrożnix na niedrożny nos i tym podobne potworki. Reklama prezentuje się mniej więcej tak. Stół zastawiony jedzeniem, nowoczesna kuchnia. Małżeństwo podejmuje znajomych, obie pary przyprowadziły dzieci na ucztę. Jest dziewczynka, stanowiąca tło, oraz dwóch chłopców. Nie pamiętam ich imion, więc załóżmy, że Jeden to Staś, a drugi Marek. Staś pałaszuje aż mu się uszy trzęsą, tymczasem Marek, wyraźnie cierpi, ze smutną miną nad talerzem. Zbliżenie na dwie koleżanki, przygotowujące jakieś nowe potrawy, następuje krótka wymiana zdań:
Mama Marka: - Ten mój Marek to straszny niejadek, mam z nim poważny problem. Prawie nic nie je!
Mama Stasia: - Wiem o czym mówisz. Stasio też taki był, ale odkąd podaję mu Apetizer je wszystko!
Potem rzut na wpierdzielającego Stasia.
Niepokojący przekaz. Twoje dziecko nie je tego co gotujesz? Może podajesz mu straszny syf?
Nie! Dzięki tej reklamie wiemy, że wystarczy naszprycować swoją pociechę prochami. Dzieci naprawdę mogą mieć preferencje kulinarne, ale nie, lepiej podać tabletkę. Podoba mi się też stwierdzenie: "zje wszystko". No to super, dajmy mu resztki z własnego obiadu - zje. Nie jesteś pewna czy jogurt się nie zepsuł? Apetizer i Staś sprawdzi! To nawet nie obierajmy owoców i warzyw, po co? Przecież jest Apetizer!
Może warto wprowadzić na rynek serię leków korygujących inne zachowania dzieci? Twoje latorośle płaczą gdy je tłuczesz? Łyżeczka Znieczulixu i załatwione. Córeczka cię nie kocha? Miłośnix pomoże! Fajnie, że przemysł farmaceutyczny wychodzi na przeciw lenistwu rodziców, to na pewno pozwoli wychować zdrowe i aktywne dzieci. To ciekawe, że społeczeństwo czepia się różnych rodzajów muzyki, filmów, gier, czy sposobu ubierania się innych. Nikt jednak nie zwraca uwagi na reklamy. Tam dopiero można wypaczyć obywateli. Mam pomysł na lek wspomagający indoktrynację, do połknięcia obowiązkowo, tuż przed każdym blokiem reklamowym, w pakiecie z abonamentem na cyfrową telewizję. Adaptix. Lek wspomagający podatność na przymus. Szkoda, że nie wynaleziono tabletki na głupotę...

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Klub 80

Nie znacie się...


   Wygląda na to, że upał źle działa na Polaków. Wbrew logice nie poprawia nastroju, a potęguje frustrację. Odsetek klientów dziwnych wyraźnie się zwiększył. Tym razem zły los wybrał nietypowo, bo zmaterializował buractwo w postaci seniorki. Przypominam, że najczęściej mamy do czynienia z wariatami w średnim wieku. Tacy są najbardziej żywotni i uciążliwi. Nim opowiem historyjkę, warto wspomnieć o nowej koleżance, która dołączyła do grona pracowników. Jest to jedna z najmilszych osób jakie kiedykolwiek spotkałem. Uśmiecha się, mówi miękkim, przyjemnym głosem, grzecznie pyta o wszystko, a klientów traktuje jak porcelanowe skarby. Nie sposób się z taką osobą pokłócić. No chyba, że jest się złym człowiekiem. Zróbcie sobie herbaty, usiądźcie i posłuchajcie co zaserwował nam perfidny dziadek los. Przemieszczałem się z linii kas ku punktowi info, gdzie dostrzegłem wspomnianą koleżankę, obsługującą starszą kobietę. Przyspieszyłem, gdyż koleżanka była już kilka minut po pracy i z dobroci serca poświęcała jeszcze swój czas klientce. Tak to niestety bywa z dobrymi ludźmi, mnie podobne poświęcenie jest obce. Docieram do celu, gdzie okazało się, że Pani poszukuje duetu polskich kompozytorów, niejakiego Skrzeka i kogoś jeszcze, którego godności nie pamiętam. Wywiązała się taka oto rozmowa:
Koleżanka, wskazując na ekran zapytała mnie:
- Tak należy wpisać, żeby poszukać tych kompozytorów?
- Nie, niestety nie. Z klasyką jest problem. Nigdy nie wiadomo, czy sklasyfikowano daną płytę pod dyrygentem, kompozytorem, czy recitalem. Trzeba się trochę pomęczyć.
W tym momencie włączyła się starsza Pani:
- A to wy nie znacie muzyki klasycznej? Jak możecie tu pracować?
Poczułem wstępny chłodek. Od razu zrobiło się miło. 
- Wie Pani, na świecie jest dużo różnej muzyki. Każdy słucha czego innego. Muzyka poważna to zupełnie nie moje klimaty. 
Koleżanka dorzuciła od siebie, w ramach ułagodzenia sytuacji:
- Ja mogę Pani polecić bardzo ciekawego fińskiego kompozytora.
Na co kobieta: 
- Ale skrzek i XY to są Polacy.
Cudowna riposta. A Duńczycy to są Duńczycy. To jest, Proszę Pani kotlet schabowy. Może w ogóle rozmawiajmy tylko o Polakach, od razu zyskamy na wartości. W tym momencie już przeczuwałem nadchodzącą zgniliznę. 
Na głos powiedziałem tylko:
- Nie stosujmy kryterium narodowościowego. - W tym momencie znalazłem w systemie poszukiwany koncert i udałem się na półkę, w celu przekazania go klientce. Gdy wracałem, z towarem w dłoni, trafiłem w sam środek szaleństwa. Starsza Pani, krzyczała:
- Przestań mi tu bzdury wygadywać! Nie będę z tobą gadać, proszę się do mnie nie odzywać! - Mniej więcej coś takiego, mogłem lekko przekręcić słowa, choć sens jest jasny. Wrzeszczała machając ręką ku koleżance i oddalając się od info. Mocno zdziwiony podszedłem do klientki i wręczywszy jej płytę skarciłem:
- Proszę się zachowywać grzeczniej, to nie w porządku.
- Nie będziesz mnie pouczał! Ja już dawno skończyłam 80 lat, a tobie jeszcze daleko!
Z trudem powstrzymałem chichot. Przepraszam, czy sam fakt przeżycia osiemdziesięciu lat jest jakimś osiągnięciem? Elitarnym klubem nadludzi? Poczułem się jak w grze komputerowej z gatunku rpg. Niestety wystąpiłem w charakterze osobnika o zbyt niskim poziomie doświadczenia, by z sukcesem, na równi, porozmawiać ze starszą Panią. Może źle rozwijałem postać? Mam wygaszone opcje dialogowe związane z wiekiem, bo jestem za młody. Cholera, trzeba było lepiej rozdzielać punkty. Albo wszedłem do krainy, w której wszyscy mają wyższe levele i teraz z nikim nie mogę porozmawiać. Cholera, chyba trzeba było trochę poexpować w poprzedniej lokacji. Powinienem był rozwinąć perswazję, albo zastraszanie na maksimum. A może ta kobieta jest bossem kończącym przygodę? A wiecie co tak staruszkę zirytowało? Dobroć i bezinteresowność miłej pracownicy. Koleżanka, gdy odszedłem ku zadaniu poszukiwania płyty, zapisała klientce na karteczce nazwisko wspomnianego, fińskiego kompozytora. Zbrodnia. Sodoma i Gomora. To gorsze niż wymordowanie całej rodziny wraz z psem. Coraz mniej rozumiem ludzi. No nic pora kończyć, idę trochę poquestować, rozwinąć postać. Boję się, że następnym razem nie zdołam porozmawiać z jakimś sześcio - latkiem, bo zabraknie mi ogłady i doświadczenia. W końcu jestem tylko n 26 poziomie...

sobota, 10 sierpnia 2013

Z kamieniem w dłoni...

Szkiełkiem po masce...


   Docierając do pracy, trafiłem na odległy od centrum, fragment ulicy Marszałkowskiej. Kamieniczki, bruk, instalacja w kształcie tęczy na placu. Nie posądzałem tej ogromnej ulicy o tak urokliwe fragmenty. Spacerowałem spokojnie, powoli dryfując w kierunku miejsca pracy, gdy nagle stałem się świadkiem nieprzyjemnego zdarzenia. Stałem na przejściu dla pieszych, w blasku mrugającego, zielonego światła, które płynnie przeszło w złowieszczą czerwień. Niestety pewien wyrostek, z nagim torsem, w towarzystwie swej czternasto - letniej dziewczyny, postanowił olać kierowców i radośnie wkroczył na zebrę, w blasku ostrzegawczej czerwieni. Samochody dobrodusznie go nie przejechały (a szkoda), tylko jeden z kierowców, z westchnieniem pokręcił głową. Na co nasz szanowny młodzieniec, spiorunował go wzrokiem i pokazał środkowy palec. Potem jeszcze szedł kawałek za skręcającym samochodem i wygrażał w jego kierunku. Wyglądał raczej żałośnie, z tym kamiennym, wyższościowym wyrazem twarzy. Przykra sprawa. Rozumiem, że można olewać światła i narażając życie przemykać na drugą stronę, ale czy naprawdę można wierzyć w swoją rację? Czy to tylko poza? Jego czternastka, w ogóle na to nie patrzyła. Pewnie było jej głupio. Gdybym miał samochód, potrącałbym podobnych zjebów. Nie na śmierć, cenię sobie wolność, ale tak delikatnie postraszyć nie zawadzi. Niestety po stronie kierowców zdarzają się równie buraczani osobnicy. Nie znoszę parkujących na środku chodnika. Całkowicie blokują ścieżynkę. Jestem bliski przejścia po prostu po ich samochodzie. Najlepiej w ubłoconych buciorach. Albo wezmę kawałek szkła i zarysuję maskę, porządnie, do szyby przykleję karnego kutasa za złe parkowanie. Nie wiem co taki kierowca sobie myśli, ale chyba niewiele i nie często. O ile demony parkowania są jeszcze umiarkowanie szkodliwe dla zdrowia, to grasujący na pozbawionych świateł przejściach dla pieszych piraci, stanowią już realną groźbę dla naszego życia. Wchodzisz sobie radośnie na pasy, uprzednio rozejrzawszy się w obu kierunkach, a samochód w oddali, zamiast zwalniać, przyspiesza. Strach się bać. Potencjalni mordercy, czy ćwoki bez wyobraźni? A może upośledzeni przestrzennie? Samobójcy, sadyści, masochiści? Politycy, fanatycy, zło wcielone, sam szatan podróżuje warszawskimi ulicami? Może ktoś kto miał zły dzień i myśli sobie. O idzie jakiś debil bez kółek, postraszę go, będzie zabawa. Dzięki za miłe wrażenia Panie hipotetyczny kierowco. Moja kobieta stwierdziła, że powinniśmy nosić kamienie w kieszeniach, by rzucać nimi w przejeżdżającego mordercę. Pomysł ciekawy, tylko nigdy nie pamiętam by poszukać odpowiednich pocisków. Pewnie najlepsza byłaby cegła, ale weź tu traf samochód w ruchu. Chcę wierzyć, że ci wszyscy ludzie bez wyobraźni, to wciąż te same osoby, które tylko przesiadają się do innego środka lokomocji. Czasem spotykam ich na ulicy, na piechotę, a innym razem w tramwaju, czy na przejściu dla pieszych, zakutych w metalową, ruchomą zbroję na czterech kółkach. Oby, bo jeśli nie, to liczebność mądrych inaczej jest niestety przytłaczająca. I stale rośnie. Co nam pozostało? Kamienie w dłoni, szkiełko w kieszeni i hart ducha. Wiara w to, że w jednym kawałku dotrzemy do celu. Powodzenia!

środa, 7 sierpnia 2013

Nie jestem stąd...

Pochodzę z innej planety...



   Ostatnie dni przed urlopem. Staram się przetrwać, przezwyciężam narastające znużenie. Jakkolwiek moja praca jest niesłychanie zajmująca, myśl o prażonej w słońcu, nadmorskiej plaży, działa na wyobraźnię. Byle do siedemnastego. Monotonię szarych dni handlowych, od czasu do czasu, urozmaica wyjątkowo interesujący klient. Jeśli żyjemy w Matrixie, to oni, stanowią emanację błędu systemu, wzorem filmowego deja vu. Powodują mrowienie w kościach, generują niekontrolowane ataki głupawki. Dziękuję Bogu za szaleńców. Zakręconych wariatów. Mimowolnych komików. Dziś na przykład nawiedziła nas mistrzyni ciętej riposty. Zniszczyła mnie kompletnie. Spowodowała zachwianie całego systemu. Tęga, mocna blondynka, koło czterdziestki. Podchodzi do kasy, przy której stałem ze współpracownikiem. Słyszymy pytanie:
- Szukam szarego papieru do pakowania. Jest gdzieś tutaj?
Odpowiedziałem: 
- Hmm w zasadzie może być na każdym z naszych pięter. Głównie papiery do pakowania znajdują się na parterze, ale od czasu do czasu, nasi koledzy z odpowiedniego działu, umieszczają część na pozostałych poziomach. Ale tutaj, u nas, ostatnio nie widziałem.
Reakcja kobiety była mistrzowska. Należy jej się za to pomnik, albo chociaż solidna statuetka, spiżowy Albert dajmy na to. A oto co usłyszeliśmy w odpowiedzi:
- Ma Pan podwójne oczy, a jednak Pan nie widzi?
Genialne. Teoretycznie mocno niegrzeczne, tym bardziej, że kolega również jest cztero - oki, jednak wysokim poziomem riposty kobieta kupiła sobie spokój. Nie warto się bronić, trzeba docenić. Brawo, podziwiam. Serio. Trzeci pracownik, pochodzący z właściwego piętra, pomógł nam odnaleźć poszukiwany papier. Kobieta podeszła do kasy, już z towarem. Na standardowe pytanie, dotyczące pewnego programu lojalnościowego (zbieramy punkty), odpowiedziała:
- Nie, nie zbieram. Nie jestem stąd.
O ile w tym przypadku podobna odpowiedź brzmi raczej niezręcznie, to jest jak najbardziej zrozumiała. Pewnie chodzi o mieszkanie w innym mieście, czy kraju. Interesujące jest to, że niektórzy klienci stosują identyczną wymówkę w zupełnie nieprzystających okolicznościach. Pewnego razu, kobieta nie mogła poradzić sobie z zeskanowaniem kodu produktu, na ogólnie dostępnym czytniku cen. A oto jak prosiła o pomoc:
- Przepraszam, pracownik z kas odesłał mnie tutaj, ale nie umiem sobie poradzić. Nie jestem stąd.
A co to ma wspólnego z zaistniałym problemem? Skąd Pani pochodzi? Z mrocznej strony księżyca? Z alternatywnej rzeczywistości? Poczułem się jak w papierowym erpegu, gdzie samo pochodzenie determinuje często statystyki postaci. Pachnie to również scenariuszem hollywoodzkiego filmu drogi. Z samotnym, podróżującym bohaterem, który nigdzie nie jest u siebie. Nie jestem stąd,  dlatego nie umiem chodzić. Nie wiem jak otworzyć drzwi. Nie jestem stąd. Naprawdę rozumiem, że można być na bakier z technologią, sam już wspominałem kiedyś o własnych trudnościach w tej materii, ale skąd taka absurdalna wymówka? Czas spać, jutro kolejny dzień na drodze ku upragnionym wakacjom, liczę na kolejnego, interesującego klienta. Kocham was, urozmaicacie mi życie. Wasze zdrowie, szykuję już statuetki...

środa, 31 lipca 2013

Idol

Psychofanki



   Justin Bieber. Młody chłopak z kiepską, niemodną fryzurą, młodzieńczym głosikiem, krzywą twarzyczką. Niezbyt przystojny, za to ostatnimi czasy przypakował, co pozwoliło mu pozyskać kolejne miliony fanek. Tak ja go widzę. Dla wielu jest jednak idolem. Bogiem. Ziemią obiecaną. Nie tak dawno Justin występował w Polsce, w Łodzi. Sporo słyszało się na temat psychofanek muzyka, które stały pod oknami hotelu, w którym pomieszkiwał, mdlejących na sam widok swego idola. Słowem: standardowe historyjki o niezasłużonym uwielbieniu celebryty. Do czasu. Okazuje się, że histeria związana z koncertem przekroczyła wszelkie granice i nadal zbiera swoje żniwa. Dziś, na aukcjach możemy kupić pozostałości emanacji nadczłowieka, zwanego czasem Justinem Bieberem. Można np. nabyć piasek, po którym ponoć stąpał muzyk. Za złotówkę kupimy butelkę wody, którą popijał, ale nie dopił. Możemy zatem dokończyć co zaczął, albo się w tym wykąpać... do kupienia są również zużyte ręczniki, którymi się wycierał. Zabrakło niestety obsmarkanych chusteczek i papieru toaletowego. Ponoć najbardziej chodliwe są elementy garderoby... hitem, absolutnym best ofem, jest jednak torebeczka z powietrzem, którym Justin rzekomo oddychał. Człowiek, który to wymyślił jest ubermistrzem. Chętnych do nabycia plastikowej torebki było co nie miara, a sam przedmiot uzyskał astronomiczne kwoty... niestety aukcja została usunięta z powodu naruszenia regulaminu. Dlaczego? Przecież to prywatne powietrze ;). Warto dodać, że sprzedający gwarantował dodatkowe zabezpieczenie powietrza przed transportem. Ciekawe na czym to miałoby polegać... może kurier wessałby powietrze do własnego organizmu, by potem chuchnąć na nabywcę? Rozumiem, że można kogoś podziwiać, szanować, kochać, ale bez przesady. Nawet jak na młode nastolatki to przegięcie. Żeby tego było mało ktoś wpadł na pomysł, by przy okazji sprzedaży biletów na następny koncert, wśród nabywców rozlosowano następujące nagrody: Skarpetki i przepocone ręczniki Biebera. Rewelacja. Ciekawe czy skarpetki rozdano by jako komplet, czy na sztuki? Proponuję też sprzedawać butelkowany mocz Justina. Jego lecznicze właściwości zapewniają wieczną młodość i wspaniałą woń sukcesu. Wróciliśmy do średniowiecza, gdzie sprzedawano relikwie, pozostałości po świętych. Mamy więc nowego Jezusa. Bądź pozdrowiony Justin. Kochamy cię. 

wtorek, 30 lipca 2013

Toż to naprawdę piękny kraj...

Bez dwóch zdań, wspaniały...



   Żyję w kraju, którego prezydentem jest sympatyczny, wąsaty miś. Jego post PRL - owski wygląd, tylko podtrzymuje niezbyt atrakcyjny obraz Polaków za granicą. Doprawdy, czemu tak wielu facetów w wieku 40 - 60 lat szpeci swe twarze wąsami? Czy są jakieś kobiety, którym podobne przyozdobienie przypada do gustu? Nikt, nigdy nie poradził Bronkowi, by ten pozbył się pamiątki z lat ubiegłych? Kraju, w którym liderem największej partii opozycyjnej jest psychopata. Malutki, socjopatyczny, groźny człowiek. Przeraża mnie to co mówi i jakie ma poparcie. Boję się, że kiedyś może wrócić do władzy... Kraju, który wyznacza ludziom chorym renty, niższe niż leki, które ci muszą kupić i czynsze, które są zobligowani zapłacić. Interesujący przekaz. Tak, rozumiemy, że nie jesteś w stanie podjąć pracy, wiemy też ile potrzeba na leki, żywność i tym podobne. Damy ci jednak tylko połowę pieniędzy. Dla ludzi bez wsparcia rodzin, przyjaciół to w zasadzie wyrok śmierci. Może lepiej w ogóle zrezygnować z rent? Przynajmniej nie będą poniżać chorych. Żyję w kraju absurdów i prowizorycznych rozwiązań. Wczoraj odwiedził mnie w sklepie klient, który dorzucił swoje trzy grosze. Lekarz, wybierający się na nocny dyżur, do pobliskiego szpitala. Wpadł po drodze, by uzupełnić zapasy, które pozwolą mu przetrwać do rana. Wywiązała się taka mniej więcej rozmowa:
Ja: - Ależ tu jest gorąco. Gdzie ta zapowiadana burza?
Lekarz: - Pan przynajmniej pracuje w klimatyzowanym miejscu. W pobliskim szpitalu, w którym spędzę swój dyżur, nie ma klimatyzacji, budynek jest stary i źle zbudowany. Gorąco jak w piekle. Na pewno nie zasnę. 
Ja: - No ja też ostatnio nie mogę zasnąć. Po tych zakupach będzie Pan miał co robić. To chyba nie jest legalne, pracować w tak wysokiej temperaturze? Pracodawca powinien zapewnić odpowiednie warunki.
Lekarz: - No cóż, to prawda. Tyle, że ponoć nie ma pieniędzy. Wie Pan, że szpital ostatnio zakupił nowoczesny rentgen? Zapłacili za niego prawie pół miliona złotych. Jest tylko jeden mały szkopuł. Maszyna nie funkcjonuje, bo nie została oficjalnie przyjęta przez placówkę.
Ja: - Dlaczego?
Lekarz: - W pokoju, w którym ma stanąć rentgen, pękła szyba. Pomieszczenie jest nieszczelne, więc nie może w nim funkcjonować owa maszyneria. Żaden inny pokój się nie nadaje, więc nie korzystamy z dobrodziejstw urządzenia. Nie mogą wymienić szyby, bo podobno nie ma na to pieniędzy w budżecie. Są jakieś dodatkowe opłaty związane z zabytkowością budynku. 
Ja: - To straszne. 
Lekarz: - Chciałbym pomóc ludziom, ale zamiast tego kupuję i oglądam filmy.
   Trzeba przyznać, że facet pięknie spuentował absurdalną sytuację. Niesamowite, jak wiele takich drobiazgów paraliżuje rozwój, utrudnia życie. Przerażające. Smutne. ABSURDALNE. Ciekawe co by się stało, gdyby nocą, jakaś szajka szklarzy wymieniła szybę na własną rękę, nielegalnie? Podejrzewam, że szybę by wybito, a szklarze dostaliby dożywocie... 

PS: Po napisaniu tekstu, uświadomiono mi, że Bronek zgolił wreszcie wąsy. W imieniu własnym i narodu... Dziękuję :D.

wtorek, 23 lipca 2013

Założymy się?

Szaleństwo



   Teoretycznie czasy monarchów dawno minęły, gdzieniegdzie ostała się rodzina królewska, występująca w charakterze maskotek, czy swoistego prezydenta. Mamy króla Hiszpanii, rodzinę królewską w Anglii. Oraz paru tyranów, zwanych dziś dyktatorami. Sądziłem, że chodzi o przywiązanie do tradycji, chęć zachowania historii. Oryginalność, atrakcję. Nie przypuszczałem, że można nadal otaczać monarchów taką atencją i szacunkiem, jak dzieje się to w Wielkiej Brytanii. Niedługo na świat przyjdzie dziecko Kate i Williama, czyli syna Karola, który z kolei jest synem królowej Elżbiety (niezła telenowela). Rozumiem, że pojawia się przy tym ciekawość opinii publicznej, wszak rodzina królewska stanowi rodzaj celebrytów, ale... nie przypuszczałem, że zainteresowanie narodzinami dziecka może być aż tak ogromne. Od kilku tygodni, szpital, w którym ponoć ulokuje się Kate, jest oblegany przez dziennikarzy i tłum gapiów. Do tego teraz, gdy potencjalna mama faktycznie się w nim znalazła, z bólami porodowymi, tłum zgęstniał i pojawiło się też drugie skupisko narodu, pod pałacem. Po co przyszli? Mają nadzieję, że monarchowie rozrzucą chleb? Jakieś ulotki, garść złota? No błagam. Ceregiele urządzają też bukmacherzy, a raczej ludzie, którzy zakładają się o wszystko. O płeć dziecka, kolor jego oczu, dzień, godzinę narodzin. Imię. Toż to kompletne szaleństwo. Pójdźmy dalej. Załóżmy się czy nie będzie miało jakiejś choroby. 5:1 na wodogłowie. 10:1, że urodzi się martwe. Kto da więcej? Załóżmy się o numer buta, dzień zgonu, pierwszej kupki do nocniczka. Będzie równie wesoło. Przyznam szczerze, że podobny poziom zaangażowania w życie innych mnie przeraża. Przecież chodzi o ludzi, którzy urodzili się z konkretnym nazwiskiem. I tyle. Czym tu się podniecać? Dzięki mediom wiemy też w jaki sposób William poinformuje babcię (królową) o płci, wadze i zdrowiu dziecka. Za pomocą tajnego, wypasionego telefonu, którego na co dzień używają służby specjalne. Super. Informacja godna sensacji. Proponuję, by zadzwonił z różowego telefonu do dwóch ludzi stojących na dachu, przed oknem Elżbiety. Jeśli skoczy ten w czerwonym, to mamy chłopca. Jak ów człowiek przeżyje, dziecko będzie najzdrowszym bachorem na planecie. Wiemy również w jaki sposób Anglia dowie się o imieniu i płci. Powstanie wypasiona ramka, którą odpowiednie służby wystawią na widok publiczny, na rynku. Też trochę dziwne, nieprawdaż? Czemu nie wezmą helikoptera i nie rozrzucą kamiennych tabliczek, z wyrytą informacją, na głowy obywateli? Strach pomyśleć, kiedy, odpukać, dziecku faktycznie coś się stanie. Czekają nas wtedy zbiorowe samobójstwa i darcie szat? A może atak na lekarzy, szpital i zamieszki? Proponuję też polski system żałoby narodowej. Dzieciak ma kolkę? Tydzień żałoby narodowej. Ulało się mleczko? Dwa tygodnie. Szkoda, że ludzie nie potrafią się skoncentrować na własnym życiu. Świat oszalał. Ciekawe, czy z biegiem lat atencja względem ludzi z określonych rodzin spadnie... Założymy się?



poniedziałek, 22 lipca 2013

Zew przeszłości

Klasyka


   Choć jestem zdeklarowanym graczem z krwi i kości, komputer otrzymałem dość późno. Miałem wtedy chyba z 11 - 12 lat. Wcześniej korzystałem z podróbek Nintendo, dostępnych na każdym bazarku. Dziesiątki kardridży, w tym złota piątka, czwórka, kultowe 168 in 1, te klimaty. Poprzednie generacje konsol, w tym kultowe Playstation i Playstation 2 mi umknęły. Często słuchałem wielu zachwytów moich kolegów na temat owych maszynek do grania, zawsze jednak miałem na uwadze, że ich dobre wrażenia, mogą być wypaczone przez miłe wspomnienia z dzieciństwa. Obecnie, dzięki uprzejmości niejakiego Marka K., mam okazję przekonać się na własnej skórze, co ma do zaoferowania konsola Playstation 2.

Tak wygląda jeszcze w pudełku...
   Po wyjęciu z pudełka zaskakuje rozmiarami. Jest cieniutka i niewielka. Spodziewałem się jakiegoś krzywego, brzydkiego molocha, tym czasem design i rozmiary, zdecydowanie na plus. Zaskoczył mnie też absolutny brak jakiegokolwiek menu. Od razu, po wybraniu ustawień odbiornika, przechodzimy do gry.  

Jeszcze tylko ustawmy częstotliwość odświeżania...

   I do boju! A oto jaki zbiorek wpadł w moje ręce:


   Swoją przygodę z konsolą Sony rozpocząłem od legendarnego Shadow of the Colossus. Miałem raczej wygórowane oczekiwania, więc zasiadłem do gry, z ryzykiem głębokiego rozczarowania czekającym na progu. Obawy okazały się bezpodstawne. Wsiąkłem na wiele godzin we wspaniały, minimalistyczny, oniryczny świat. Ta gra to poezja. Wspaniałe, ekscytujące pojedynki z przeciwnikami rozmiarów solidnego budynku, przeplatane wycieczką krajobrazową po przepięknie zaprojektowanych pustkowiach. Całość podlana nastrojowymi dźwiękami przyrody, robi piorunujące wrażenie. Fakt, że trzeba znaleźć odpowiedni sposób na każdego przeciwnika, oraz wspaniałe projekty antagonistów, sprawiają, że mimo niskich rozdzielczości i wielu lat na karku, produkcja zachwyca grafiką i angażującym gameplayem. Gorąco polecam.
   Już uruchomienie pierwszej z kultowych produkcji, sprawiło, że Ps2 skradła mi serce. Od tej pory nie będę się dziwił, że nowe gry nadal pojawiają się również w wersjach na wspomnianą konsolę. I pomyśleć, że przede mną jeszcze połowa Shadow of the Colossus, a potem pozostałe produkcje. Nie będę wypowiadał frazesów w stylu: "Ee... kiedyś to były gry z duszą, artystyczne, a dziś same tasiemce", ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że dawniej tworzono gry z silniejszą, czystszą pasją. Więcej możemy wyczuć radości ze stworzenia czegoś nowego, chęć zarobku ginie pod natłokiem zalet owych produkcji. Częściej podejmowano ryzyko innowacji, bo... zysk był mniejszy. Mam nadzieję, że inicjatywy typu Kickstarter, pomogą przywrócić nieco radości z tworzenia gier. A teraz wracam do Shadow of the Colossus, przede mną ósmy gigant, ponoć najtrudniejszy...

piątek, 19 lipca 2013

Chcemy twoich pieniędzy

Pan już? A Pani?



  Prywatyzacja. Dla niektórych zło, inni nie widzą lepszego sposobu na poprawę funkcjonowania różnych instytucji, czy mediów. Teoretycznie kapitalizm powinien stanowić bardzo dobry system dla działania państwa, podobnie zresztą jak demokracja. Obie koncepcje nie zawsze przyjmują się na każdym gruncie, także w Polsce, ale... cóż, przynajmniej w przypadku telewizji mechanizm sprawdza się nie najgorzej. Owszem, oglądamy tysiące reklam, ale przynajmniej pojawia się coraz więcej kanałów tematycznych. Poza tym, nikt nas nie oszukuje - żebyśmy nie musieli płacić - trzeba poszukać środków gdzie indziej. Stąd między innymi reklamy, na których można zresztą wyjść za potrzebą, albo przygotować przekąskę. Inna sprawa, że przez to filmy trwają godzinami, a blok reklamowy jest podgłoszony w stosunku do programów, które oglądamy, co bywa naprawdę irytujące. Potrafię zrozumieć i zaakceptować podobną sytuację w przypadku Tvenów, Polsatów i innych komercyjnych telewizji, w końcu to czysty biznes. Problemem jest TVP. Teoretycznie mamy do czynienia z przedłużeniem ramienia państwowej kultury, która powinna docierać do każdego domu. Kanał napędzany misją, lepszy od programów komercyjnych, ambitniejszy. Szkoda tylko, że żaden z postulatów nie jest spełniony. Bez względu na naszą indywidualną ocenę oferty Telewizji Polskiej, musimy, zdaniem TVP, płacić tzw. abonament radiowo - telewizyjny. Zgroza. W czasach konkurencji na rynku, dojrzewającego kapitalizmu, funkcjonuje hybrydowy (wcale nie mają mniej reklam od reszty kanałów) twór, żądający twoich pieniędzy, utrzymywany przez obywateli. Skandal. Gdyby chociaż szczytna idea krzewienia kultury nie była tylko pustym frazesem... Ciekawe filmy dokumentalne puszczane są o 2, 3 w nocy. Koncerty w podobnych porach (np. Red Hoci około północy), pokazywane są chyba tylko ot tak, dla alibi. Transmisje wydarzeń sportowych? Sporadycznie. Skandalem jest, że bardzo rzadko mamy okazję oglądać reprezentantów Polski w najróżniejszych dyscyplinach. Koronny sport, jakim jest w Polsce piłka nożna, wcale nie ma w tym przypadku lepiej. A już najbardziej cierpi koszykówka, której po prostu nie ma. A przez resztę czasu? Gwiazdy na lodzie, gwiazdy w lodówce, weekend gwiazd, martwe gwiazdy, gwiazdy w twoim ogródku i  inne zajmujące programy. I klan. I M jak miłość. Niesamowite, że można żądać pieniędzy za podobnie nierzetelną, nędzną pracę. Nie potrzebujemy telewizji narodowej w takim stanie. Szkoda czasu i pieniędzy. Niech na rynku pozostaną przedsiębiorstwa potrafiące na siebie zarobić. Jak w każdym biznesie. Jeśli TVP sobie nie radzi, dlaczego mamy ich wspierać? Może ja otworzę stronę, na której napiszę, że brakuje mi pieniędzy na życie i zażądam pomocy od wszystkich, co mieli okazję mnie oglądać? Przecież ubieram się dla nich, jestem piękny i interesujący. Jak TVP. Potem rozszerzyłbym działalność - czas usiąść na kartonowym pudle pod sklepem, nie zbierać pieniędzy, tylko siedzieć przez kilka godzin dziennie. Potem na stronie kazać płacić klientom wspomnianego sklepu, za sam fakt, że rzucili na mnie okiem. Ciekawe ile jeszcze takich PRL - owskich molochów będzie nas straszyć. A teraz idę spać, bo może nad ranem puszczają jakiś dobry film, a nie chcę go przegapić, czy usnąć w trakcie... 

poniedziałek, 15 lipca 2013

Światełko w tunelu

Powiew świeżości 



  Wiele padło z mych ust, słów krytyki pod adresem klientów. Można by wysnuć wniosek, iż nie spotykamy się nigdy z uprzejmością ze strony odwiedzających. Nic bardziej mylnego. Są ludzie na poziomie, o adekwatnych reakcjach na sytuacje. Ba, czasem to my moglibyśmy się od nich wiele nauczyć w zakresie relacji klient - sprzedawca. Uśmiechnięci, uprzejmi, z poczuciem humoru, wdzięczni za pomoc. Tak, tacy też u nas kupują. Szkoda tylko, że... To w większości obcokrajowcy. Smutne. Ale i budujące, że gdzieś tam, poza granicami naszego kraju, jest świat zamieszkany przez bardziej sympatycznych, oświeconych ludzi. Jasne, można powiedzieć, że wszędzie czai się buractwo, a do Polski przyjeżdżają głównie bogaci i dobrze usytuowani. Tyle, że to nie do końca prawda. Turystę z tak zwanego zachodu Europy, stać na podróżowanie, nawet gdy nie jest finansowym potentatem. Zresztą status, czy pieniądze, nie gwarantują, że jako człowiek funkcjonujący w społeczeństwie, reprezentujemy wysoki poziom. Czyżby funkcjonowały jakieś służby selekcyjne na granicach tych państw? Kompleksowo prześwietlają każdego obywatela, chcącego odwiedzić Europę środkowo - wschodnią? O witam, Pan nie umie się zachować, przykro mi. Pozostają wczasy w kraju. Zapraszamy za rok, po kursie człowieczeństwa. A może po prostu statystycznie wyższy poziom życia nauczył ludzi myśleć? Bez względu na przyczyny, efekt jest taki, że wypadamy blado na tle naszych braci, Europejczyków. Fakt, pracując w danym w kraju (w tym przypadku - Polska) spotykamy bardziej kompleksowy obraz społeczeństwa. Miejscowych, oraz podróżujących. Może zawsze, ci oblatywacze, turyści, są na automatycznie wyższym poziomie kultury, niż lokalni mieszkańcy? Czyżby w krajach Europy zachodniej, gdybyśmy w charakterze podróżnika, odwiedzili ich, zastalibyśmy podobną bandę indywiduów, jak w Polsce? Może zachodni turyści uciekają przed buractwem do innych krajów? Wątpię. Myślę, że po prostu (jeszcze?) nie dogoniliśmy normalności. Długa droga przed nami, ale jest nadzieja. Uprzejmy obcokrajowiec, stanowi wzór pożądanych zachowań, przebłysk jutra, do którego powinniśmy dążyć w przestrzeni publicznej. Osobnym przypadkiem ją Japończycy. Przerażają mnie. Kocham ich, jednocześnie nie potrafię pojąć bezmiaru uprzejmości, którą chyba mają w żyłach, zamiast krwi. Są pełni godności i szacunku. Przynajmniej ci, których miałem przyjemność spotkać. Opiszę pewien szczególny przypadek, który zapamiętam do końca życia. Do punktu informacyjnego podchodzi Japończyk. Z kamerą w dłoni, a jakże. Po kilku migowych wymianach, okazało się, że raczej nie zna angielskiego, że lubi się uśmiechać i, że wyraźnie oczekuje, iż za nim pójdę. Lekko speszony, podążyłem za moim azjatyckim klientem. Zaprowadził mnie do półki z muzyką klasyczną. Pokazał jakąś płytę na półce. Wodząc wzrokiem za jego palcem, natrafiłem na wskazany album. Oczywiście Chopin. Podaję mu krążek, dodając:
- You wanna buy this?
Lecz ów Japończyk nie przyjął płyty, tylko wskazał na mnie. Zupełnie nie rozumiałem o co mu chodzi. Stałem jak głupi. A on najpierw wskazał na album Chopina, potem na mnie. Skłonił się kilka razy i powiedział:
- Thank You.
Zmroziło mnie. Ten człowiek, dziękował jakiemuś chłystkowi ze sklepu, za to, że w jego narodzie przyszedł na świat wielki kompozytor. Uwielbiany zresztą ponoć w Japonii. Ten poziom jest dla mnie niedostępny. Mistrz. Cesarz uprzejmości. Pozytywny wariat. To nie koniec. Wyciągnął do mnie rękę, uścisnął dłoń, jeszcze raz podziękował, po czym odsunął się kilka metrów i ... włączył kamerę. Pokazał płytę, potem mnie i zaczął kręcić film. A ja? Stałem jak kołek, prezentując album Chopina, szczerząc się do kamery. Gdy w końcu wyłączył kamerę, podszedł, ponownie podziękował, skłonił się i poszedł. Nawet nie wiem czy coś kupił. Stałem jeszcze długo pod klasyką, w szoku. Swoją drogą, wyobrażam sobie jakąś japońską rodzinę, która ogląda filmy z wyjazdu swojego krewniaka. Podczas obiadu, jakiś gigantyczny, cztero - oki białas, uśmiecha się jak idiota i trzyma płytę w dłoniach. takie rzeczy tylko w Japonii! Muszę ich kiedyś odwiedzić...

piątek, 12 lipca 2013

Życzenie śmierci

Z drogi!


  Tłum to zło w czystej postaci. Na koncertach, ciężko wejść i jeszcze trudniej opuścić salę. Zgromadzeni zadeptują się, pchają, macają, chuchają wyziewami w twarz. Inteligencja zbiorowa, w przypadku mrówek sprawdza się doskonale, u homo sapiens - nie za bardzo. Im nas więcej, tym jesteśmy głupsi. Należało by się poważnie zastanowić nad zasadnością demokracji... Gorzej, że pewne symptomy zidiocenia, po rozpędzeniu tłuszczy, pozostają w człowieku do końca życia. Szczególnie, gdy mieszkamy w miastach. Jesteśmy stale narażeni na interakcję z obcym człowiekiem, skażonym stadem. Nie pojmuję potrzeby gromadzenia się w większej grupie, by protestować, manifestować, czy przekonywać. Tylko paraliżujemy ruch uliczny, uniemożliwiając pozostałym dotarcie do celu. Mam wrażenie, że podobne spędy stanowią zagrożenie dla bezpieczeństwa, same w sobie. Tylko prowokują do wyzwolenia agresji, czy niechęci. A przecież i tak nic w ten sposób nie załatwimy, prawda? Dlatego powstał kodeks postępowania. Zbiór zachowań, które pozwalają podtrzymać względny porządek w aglomeracji. Nie jest to żaden oficjalny dokument, ale proste zasady pozwalające uniknąć bliskich spotkań z obcym elementem ludzkim. Chodzenie prawą stroną ulicy/drogi/chodnika, przepuszczanie ludzi, którzy wychodzą, tudzież wysiadają, dopiero potem wsiadanie/wchodzenie. To ostatnie zresztą, opiera się na prostej logicznej zasadzie - by coś zapełnić, gdy już jest wypełnione, należy najpierw opróżnić zawartość. Proste? Nie dla wszystkich. Jeśli chodzi o poruszanie się prawą stroną, naprawdę tak fajnie jest zderzać się z innymi? Mnie to niespecjalnie odpowiada. Nie do końca jestem w stanie przejść do porządku dziennego nad faktem braku instynktu samozachowawczego u przechodniów, o niedużych rozmiarach. Nie polecam zderzenia z kimś moich gabarytów. Ja raczej przeżyję kolizję... a wy? Ocieranie się o ludzi, szczególnie wiosną, również nie należy do przyjemności. Do szewskiej pasji doprowadzają mnie również piesi, beztrosko spacerujący ścieżką rowerową. Ok, rozumiem, że komfort rowerzysty i jego bezpieczeństwo mają gdzieś, ale... co z nimi samymi? Tacy są twardzi, odporni na ból i kontuzje? Jestem bliski rozjechania kogoś dla przykładu. Pal licho bezmyślnych dorosłych, gorzej, że często spacerują ścieżkami rowerowymi całe rodziny. Z małymi dziećmi. Ciekawe jakby zareagowali na rozjechanie pociechy? Straszne, że nie dbają w ogóle o swoje potomstwo. Wielu przy okazji pali papierosy przy dzieciach. Nic, tylko podejść i z piąchy. Potem z kopa. Martwi mnie również stałe zanikanie uprzejmości, na podstawowym poziomie, względem kobiet. Rozumiem dążenie do równouprawnienia, ale moim zdaniem jedno z drugim w tym przypadku nie ma nic wspólnego. Noszenie ciężkich rzeczy za kobiety - różnice w budowie ciała (tak ma być, po prostu). Przepuszczanie w drzwiach - warto jakoś ustalić kolejność, by wszyscy nie pchali się naraz. Poza tym, znów biologia (jak w przypadku ciężarów), samiec zabiegający o względy samicy to norma w naturze. Poza tym te wszystkie uprzejmości względem kobiet, pozwalają łatwiej zarządzać interakcjami na ulicach. Nie do końca funkcjonuje również zwrot "dzień dobry". Owszem, część ludzi rozumie go, reaguje odpowiednio, gdy padnie pod ich adresem, ba, nawet sami inicjują wymianę zdań, zaczynając od wspomnianej uprzejmości. Ale większość albo nie reaguje wcale, albo są wyraźnie zaskoczeni i zbici z tropu. Ileż to razy "zaatakowałem" np. sąsiada "dzień dobry". Facet nie odpowiada. Myślę sobie: "No nic, znowu się nie udało". Zaczynam się zastanawiać, czy to nie ja jestem wariatem?  Apeluję - Żyjmy podług tych niewielu przecież zasad, które pozwolą, bez traumy, funkcjonować w przestrzeni publicznej. A gdy następnym razem pomyślisz o radosnym spacerze ścieżką rowerową, nerwowo spoglądaj za siebie. Być może zdążysz dostrzec jak ostro pedałuję...



  

środa, 10 lipca 2013

Terro - Turysta

Wszyscy jesteśmy Terrorystami



  Z telewizji możemy dowiedzieć się, że zamach terrorystyczny w Polsce jest jak najbardziej realny. Niektórzy twierdzą nawet, bez sensownych dowodów, że mieliśmy już jeden, spektakularny, w wyniku którego zginął kwiat polskiej polityki. W tym jeden człowiek, co ukradł księżyc. Szczerze mówiąc jakoś nie potrafię sobie wyobrazić samochodu pułapki np. na Marszałkowskiej, albo pod jakimś barem. Prędzej będzie to rower pułapka, albo coś w tym stylu. Zabójca na hulajnodze, albo pieszy kamikadze. Zamachowiec z kijem, snajper strzelający z procy. Jaki kraj taki zamach. I dobrze, akurat w tej dziedzinie nie potrzebujemy zawodowców. Jednocześnie chyba nie mamy wystarczającej ilości mniejszości narodowych, by realnie obawiać się podobnego zdarzenia. Kto miałby zostać zamachowcem? Moherowe berety? Grupka prężnych staruszków, wspierana przez podstępne 70 latki? Obrzucaliby ludzi na ulicy różańcem? Albo napchaliby kamieni do wspomnianych beretów i zatłukli jakiegoś przechodnia na ulicy, blokując drogę ucieczki balkonikami? Może ataku należy się spodziewać ze strony Ormian podróżujących kolejką WKD? Poruszają się oni bez biletów, rozmawiają tylko w swoim języku, hałasują i wyrzucają śmieci przez okno. Niestety, jeśli wierzyć słowom mojego kolegi, każdy z nich ma status uchodźcy, co wiąże się z pewną zapomogą, mieszkaniem i kilkoma innymi przywilejami. To chyba ostatecznie wyklucza ich z grona potencjalnych zamachowców. W końcu układa im się u nas całkiem znośnie. Generalnie, nie uważam, że należy jakoś szczególnie przejmować się wizją zamachu terrorystycznego w Polsce. Mamy bardziej realne problemy. Pewna szacowna instytucja, o której wielokrotnie już miałem okazję wspomnieć, ma jednak odmienne zdanie na ten temat. Mowa oczywiście o PKP. Ostatnio pojawił się osobliwy komunikat, który można usłyszeć tak na dworcu, jak i w podziemiu handlowym. Brzmi mniej więcej tak: "Uwaga. Nie należy zostawiać bagażu bez opieki. Samotny bagaż może zostać skonfiskowany i zniszczony na koszt właściciela." Genialne rozwiązanie, od razu czuję się bezpieczniej. Ciekawe tylko po jakim czasie bagaż zostanie uznany za porzucony? Postawię walizkę, odejdę kilka kroków, a agent PKP ucieknie z moim bagażem. Potem ukradną zawartość, resztę spalą, a ja dostanę rachunek. Może wprowadzą na stałe stanowisko "pozyskiwacza"? Dobry sposób na podreperowanie budżetu. A i co ciekawsze klamoty trzeba zostawić dla siebie. Płacisz za bilet, to i zapłać za kradzież swoich rzeczy. Rewelacja. Przecież możesz być terrorystą, prawda? Ciekawe jak odbywa się owo niszczenie, czy możemy być przy tym obecni, czy jest szansa odzyskania rzeczy? Mogliby dać ogłoszenie przez głośnik, że znaleziono taką, a taką walizkę, że można odebrać w jakimś określonym punkcie. Szczęśliwy podróżny odetchnąłby z ulgą, wszak nie zgubił jednak swoich klamotów. Na miejscu okazało by się jednak, że to nie koniec kłopotów.
- Dzień dobry, podobno jest tu moja walizka.  
- A tak, proszę ją jednak opisać, wie Pan, względy bezpieczeństwa.
- Zielona, na kółkach z drewnianą rączką.
- Zgadza się. Oto rachunek.
- Jaki rachunek?
- Zniszczyliśmy bagaż. Wie Pan, względy bezpieczeństwa.
Kusi, by pozostawić coś na próbę. Nie mam też wrażenia, że to rozwiązanie w jakimkolwiek stopniu poprawia moje bezpieczeństwo względem zamachu terrorystycznego. Pewnie dlatego, że wszyscy jesteśmy terrorystami w oczach szacownych instytucji. Choć z drugiej strony, chodzi pewnie tylko o pieniądze, albo utrzymanie u władzy, za pośrednictwem wprowadzania nowych pomysłów. By nikt nie zarzucił bezczynności na określonym stanowisku. A że pomysł głupi? Trudno. Ważne, że jest. W naszym kraju to wystarczy.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Złodziej też człowiek

Inny świat

  W sklepie można kupić wiele rzeczy. Większość można potem podarować bliskim, część odsprzedać. Tylko jak na tym zarobić? Obniżając cenę zakupu do zera. Kradnąc. W centrum handlowym, oraz w every - shopie, w którym przyszło mi przebywać przez osiem godzin dziennie, pięć dni w tygodniu (uśredniając w skali miesiąca), dochodzi czasem do kradzieży. Zwykle, gdy mamy do czynienia z zawodowcami, zbrodnia pozostaje niewykryta, a półka może odetchnąć po utracie pewnego ciężaru, w postaci płyty, czy książki. Zdarza się jednak, że złodzieja można przyłapać na gorącym uczynku. Niektórzy z nich niosą ze sobą spory bagaż komizmu, szaleństwa, z domieszką absurdu. Pewien hindus został przyłapany na próbie uszczuplenia zasobów towaru typu płyta, co skończyło się zatrzymaniem i zaprowadzeniem delikwenta na zaplecze. Facet posługiwał się łamanym angielskim i był bardzo nieprzyjemny. Zastrzegał, że zaskarży cały sklep, po czym... rozpiął rozporek i nasikał do kontenera. Naprawdę. Najlepsze jest to, że potem próbował zdjąć portki jeszcze niżej i zrobić kupę do innego, ale, jak powiedział ochroniarz:
- Powstrzymaliśmy go.
Zaprawdę powiadam wam, do dziś zachodzę w głowę, w jaki sposób. Kijem? Zatkali co trzeba, czy raczej złapali za pasek i podciągnęli spodnie? Wyobraźnia podsuwa mi kilka bardziej abstrakcyjnych i obrzydliwych rozwiązań, które zachowam dla siebie. Dość powiedzieć, że część wymaga odpowiednich gadżetów, do innych wystarczą palce... A może użyli perswazji?
- Nie no, proszę Pana. Odpuść Pan sobie dwójkę, dobra?
- Stój! Nie strzelaj!
Niesamowite. A człowiek ów był ubrany całkiem zwyczajnie, umyty, wypachniony - normalny przechodzień. A w głowie... łajno. Ciekawy sposób na przekonanie do swoich racji, czy zemstę. Szkoła, Jacuś wezwany do odpowiedzi, marudzi, nie chce podejść. Nauczycielka:
- Jacek, bo postawię ci jedynkę! Marsz pod tablicę.
A Jacuś na to wstaje, ściąga portki, nachyla się i już zaczyna, gdy nagle Pani przerywa:
- Dobra, Jacuś. Zapytam Mariolkę, siadaj. 
Kiedyś wykorzystam. Nie dalej jak dwa dni temu, podchodzi do mnie łysawy facet, o lekko nieświeżym oddechu, choć jeszcze trzeźwy i prosi o znalezienie jakiegoś disco polo. Zaprowadziłem go do półki, w między czasie pojawiła się też jego kobieta, tłumaczę im, że mamy tylko jedną składankę. Zaznaczyli w odpowiedzi, że łakną "tych starych, najlepszych". Zgodziłem się, że kiedyś to było prawdziwe disco polo, a nie ten chłam, co wciskają nam w  dzisiejszych czasach, po czym znalazłem ową płytę, wskazując, że jest na niej między innymi Shazza. Ucieszyli się, poczęli analizować cenę ustrojstwa. Dwupłytowe wydawnictwo za około 40 zł. Z uśmiechem na ustach, z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku, zostawiłem ich między półkami i udałem się w swoją stronę. Nie upłynęło nawet pięć minut, gdy minął mnie biegnący ochroniarz. Po chwili wrócił, prowadząc ujętą parę od disco polo. Pokręciłem głową, parskając przez zęby. Wracam na dział składanek, na prośbę ochroniarza odszukuję pudełko po skradzionej płycie i... wtedy właśnie zrozumiałem, że mam do czynienia z koneserami. Państwo rozpakowali z folii składankę disco polo i ukradli tylko jedną płytę. Druga została na miejscu. Chyba nie działali w myśl zasady, "jak kraść, to miliony". Nie wiedziałem, że muzykę disco polo warto różnicować. A jednak... szkoda mi artystów, których nagrania były na porzuconej, niechcianej płycie. Nawet za darmo nikt nie posłucha. Nawet złodziej. Innym razem, pewien dresiarz ukradł świeczkę zapachową. Tłumaczył, że na prezent dla "bejbe". I jak tu ich nie kochać? Bywa, że spotykamy też wyjątkowo łebskich oprychów. Jeden nawet ukradł atrapę. Puste pudełko z okładką gry. Prawdziwa dostępna jest przy kasie, ale cóż, może pogra na papierowej konsoli? No nic, pora kończyć. Dziś pracuję, może spotkam jakiegoś wesołego złodzieja? Śmiechu nigdy za wiele ;).

sobota, 6 lipca 2013

Polish Psycho

Lustro


  Jako gracz, często muszę odpierać ataki na swoje hobby. Że głupie, niezdrowe, dziwne. Naczelnym argumentem stało się zdanie: „Przegrasz swoje życie przed komputerem”. Zwykle śmieję się z tego typu wypowiedzi osób, które nigdy nawet nie spróbowały pograć, choćby przez pięć minut, w jakąkolwiek grę. Ostatnio dokonałem rachunku sumienia i... zastanawiam się czy nie mieli racji.

  Fifa 13. Siedzę sam w domu, pozaciągane zasłony, telefon schowany, by nikt nie przeszkadzał. Napój pod ręką, pad w dłoniach, gram online. Borussią, albo Wisłą Kraków. Na początku jest normalnie, szczególnie kiedy wygrywam, ale gdy tracę bramkę... krzyczę na bogu ducha winny komputer, wyklinam nieistniejącego sędziego, zohydzam inwektywami mojego przeciwnika. Jeśli sytuacja na wirtualnym boisku, w moim odczuciu, jest niesprawiedliwa (dajmy na to – bramkarz wpuszcza szmatę) wrzeszczę: „Dlaczego?!”. Czasem, w złości, wyrzucam z siebie najbardziej znany, polski, okrzyk piłkarski. Owszem zaczyna się na „k”. Wtedy, w tym kulminacyjnym momencie, odsuwam się od ekranu, odkładam pada i wybucham śmiechem. Niepokojące. Dorosły facet, śmieje się sam do siebie, w pustym pokoju, w którym to chwilę wcześniej, wrzeszczał wniebogłosy. Zgroza. Zmienne nastroje, mania, początek jakiejś solidnej psychozy.

  Dark Souls. Znów zaczyna się spokojnie. Wszyscy ostrzegali, że będzie trudno, wręcz niemożliwie do przejścia. Tymczasem gram sobie w najlepsze, idzie raczej gładko – do pierwszego bosa, którego również zaskakująco łatwo posłałem do piachu. Poczułem, że chyba jestem niezły. Przedwcześnie. Festiwal zgonów, w moim przypadku nadszedł po prostu nieco później. Frustracja, złość, ponowne wrzaski na przeciwników, dziwne sterowanie, niejasne zasady. Wreszcie – krzyki na samego siebie, za nieudolność. A jednak, po każdym zgonie, kolejnych polskich okrzykach piłkarskich, wciąż próbuję raz za razem pokonać nieprzekraczalną przeszkodę. Silny posmak masochizmu, podlany ostrym sosem z czystego szaleństwa. Bo tylko wariat powtarza te same działania, licząc na inny wynik.

  Mass Effect 2. Sam początek gry, animacja ukazująca odbudowaną Normandię w wersji 2.0. Na ekranie scena iście hollywoodzka, emocje podkreślone przez kiczowatą muzyczkę – klasyczny, amerykański wyciskacz łez. Podczas oglądania podobnego filmu, tylko skrzywiłbym się z uśmieszkiem. Jednak grając w Mass Effecta... płakałem jak bóbr. Zresztą nie tylko raz trylogia Bioware'u uwydatniła moje słabostki. Nie będę przytaczał przykładów, by nie zepsuć zabawy, tym co jeszcze nie zagrali. Dość powiedzieć, że ryczałem trzy, cztery razy. Tymczasem wiadomości z realnego świata nie robią na mnie takiego wrażenia. Oglądając fakty w telewizji, bez mrugnięcia okiem przyjmuję do wiadomości kolejne tragedie.
Dodajmy więc do naszej listy jeszcze ogólne zobojętnienie, nadwrażliwość na losy nieistniejących postaci w nierealnych światach. Schizofrenia?  

  Podsumujmy: Ja, jako gracz to osobnik o niezbyt pożądanych cechach. Furiat, o zmiennych nastrojach, ogarnięty manią, ze skłonnością do psychozy. Szaleniec, zaklinający rzeczywistość, masochista, jednocześnie zobojętniały na losy świata i nadwrażliwy wewnętrznie, w odniesieniu do urojonych rzeczywistości. Potencjalny schizofrenik. Ciekawe ilu graczy przejawia podobne zachowania? Ich natężenie może się różnic w zależności od indywidualnych cech, ale szkielet potencjalnych zagrożeń dla zdrowia psychicznego jest niezmienny. Najbezpieczniej byłoby zaklasyfikować mnie jako odosobniony przypadek, wadliwą jednostkę i pewnie wielu tak zrobi. Ale czy słusznie? Może wszyscy zmarnowaliśmy sobie życie przed komputerem? Na szczęście, jak pisał Gombrowicz, mamy wiele masek, a gęba gracza jest tylko jedną z nich. Wystarczy wstać od komputera, wyjść z domu, do ludzi. Czasem trzeba. Dla zdrowia.