poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Małe i duże

Podróże...



    Spakowani. Torba główna dopchnięta kolanem, suwak przeżywa ciężkie chwile. Kilka toreb pomocniczych, pokrowiec na laptopa, gustowny worek rodem z Lidl, czy innej Biedronki. Wychodzimy specjalnie nieco wcześniej, aby spokojnie zdążyć na PKS. Docieramy do ulicy, do przystanku pozostało sto metrów. Nagle nadjeżdża autobus numer 650, nerwowo wołam:
- Machaj, może się zatrzyma, tu wszędzie pole!
Machała. Autobus odjechał. Spoglądamy na zegarek: Piętnaście minut przed czasem. 

PIĘTNAŚCIE.
KWADRANS.
ZA WCZEŚNIE!

Miejsce akcji to polna droga w Jastrzębiej Górze. Kolejny autobus już za godzinę! Żuję przekleństwo, rozrywam przednimi zębami, przełykam wulgaryzm, rozpoczynając trawienie inwektywy wespół z sytuacją. Nagle przybywa wybawiciel. Prywatny przewoźnik w dużym busie. Niechętnie, nie wiedząc czy nie skasuje podwójnie, wsiadamy. Bagaże z tyłu, torby pomocnicze na kolanach i miejscach obok. Jedziemy. W drodze okazuje się, że przed nami korek aż do Gdyni, naszego miejsca docelowego. Na szczęście kierowca uspokaja, iż zna odpowiednie skróty, które pozwolą zachować płynność podróży. Zaciskamy kciuki, powierzając czas i pieniądze przewoźnikowi, który wcale nie kosztuje wiele więcej niż poczciwy PKS. Dokładamy jedynie symboliczną złotówkę. Po drodze kierowca odrzuca kilku pasażerów, informując o niekonwencjonalnej trasie. Swym szóstym zmysłem modyfikuje plan podróży, pomijając niektóre pożądane przystanki. We Władysławowie postój - podsłuchałem rozmowę telefoniczną, z której wynikało, że czekamy na kogoś. Pasażera? Nie wiadomo. Stoimy. Przyjeżdża drugi BUS. Zamieniają się kierowcy oraz pasażerowie. Część rezygnuje, inni domagają się zwrotu pieniędzy, a jeszcze inni wydania należnej reszty. Chaos. W końcu kierowca pyta:
- Kto jeszcze nie płacił?
O dziwo, część osób się zgłasza i dzielą się swym majątkiem. 
Ruszamy. Nowy kierowca okazał się pozytywnym, zakręconym świrem. Najpierw sprawdził jak kiepsko jedzie się w korku, po czym zawrócił i skręcił w miejsce, w którym tak naprawdę nie było drogi, jedynie klepisko, po którym jechali traktor, rowerzysta i przebiegał samotny, wyleniały pies. Wertepy, obawiamy się, czy podwozie wytrzyma, kilka razy BUS niebezpiecznie się przechylił... Gdy po lewej stronie dostrzeżono zakorkowaną ulicę, rozległy się gromkie brawa i okrzyki:
- Brawo kierowca!
Pasażerowie zdradzili, że PKS - em w tych warunkach ich znajomi jechali ponad pięć godzin, nasza podróż aż do Gdyni zajęła raptem dwie godziny. A po drodze działo się sporo. Konsultowano przystanki, nadkładano drogi dla pojedynczych pasażerów, zakładano się o flaszkę z kierowcą, nie wydawano reszty - kierowca nie dysponował monetami... Gdy kobieta, której przewoźnik nie wydał 4 złotych wysiadała, zaistniał taki oto dialog:
- Ma Pan te cztery złote?
- Chwileczkę, może zbiorę.
- Nie to już proszę się nie kłopotać, jutro odbiorę.
- Ale ja dzisiaj idę pić, jutro nie pracuję...
- Nie szkodzi, jutro jakoś odbiorę.
- Proszę Pani, inny dzień, inny kierowca, kiedy Pani będzie jechała?
- Ja zawsze z Panem jeżdżę! 
I wysiadła. 
Trochę dalej wsiadł pijany, obrzydliwy grubas z Kaszub, który śpiewał i bełkotał o swoim pochodzeniu. Męczył biednego chłopca, który niechętnie usiadł obok. Nagle obrzydliwy grubas wstał i przebił się do drzwi przy kierowcy, mamrocząc:
- Muszę na chwilę wysiąść, muszę wyjść.
Kierowca otworzył drzwi, poczekał, aż pijaczek zniknie za budynkiem i... odjechał.
Pasażerowie odetchnęli z ulgą. Piękna podróż w domu wariatów na kółkach, ale w gruncie rzeczy pozytywne doświadczenie. Koniec końców dojechaliśmy w jednym kawałku i z niewielkim opóźnieniem. Pozdrowienia dla kierowcy!
   

wtorek, 16 sierpnia 2016

Olimpiada

Najgorsze miejsce!



    Jak to jest, że człowiek w ogóle nie interesuje się lekkoatletyką, pływaniem, kolarstwem, strzelectwem, jeździectwem, rzutami, a gdy pojawia się co czteroletnia impreza sportowa głupieje śledząc codzienne wyczyny naszych sportowców? Co kilka lat odkrywam nową dyscyplinę, albo przypominam sobie starą, w której kiedyś Polak zdobył dowolny medal. Jestem spragniony każdego sukcesu. Najmniej obchodzi mnie sam zdobywca, cała radość polega na sukcesie Polski, jako takiej, co jest o tyle głupie, że większość medali nasi zdobywają nie na skutek rewelacyjnej organizacji, a raczej prywatnie, wbrew klubowej organizacji i na przekór słabych warunków treningu. Jednocześnie media pompują balonik ponad miarę, sugerując szanse medalowe tam, gdzie życiowe wyniki reprezentantów plasują ich poza ścisłym finałem danej konkurencji. Trzeźwo oceniam sytuację i prycham na podobne praktyki?
    Otóż nie! Ulegam, jak wierny na kazaniu zapewnieniom o sukcesie, zaklinam rzeczywistość i jestem rozczarowany brakiem medalu. Przeklinam w duchu nieszczęsnego reprezentanta. Oglądam dowolny finał z udziałem Polaków nie mając żadnej wiedzy na temat poziomu rywali, czy dyscyplinie XYZ jako takiej. Chłonę rywalizację i na koniec nasz/nasi sportowcy zajmują... - czwarte miejsce! Denerwuję się, przeklinam, złorzeczę, a potem przychodzi refleksja i daje mi w pysk. Padam na podłogę z wrażenia. Czwarte miejsce. Na świecie. Na Olimpiadzie. To świetny start. Jasne, następna pozycja gwarantuje medal, ale nie powinniśmy od razu besztać sportowców za to, że są na tak wysokim miejscu. Emocje wypaczają odbiór sportowego widowiska, a na olimpiadzie to uczucie jest najsilniejsze i tak już musi być. Pamiętajmy tylko, że to swoista gra, religia i nie należy specjalnie winić sportowców za niezrealizowane, wydumane oczekiwania. Na deser pozostają nieodmiennie irytujący i wspaniali siatkarze oraz piłkarze ręczni. Nigdy nie wiadomo, czy zmiażdżą rywala z najwyższej półki. czy też męczyć się będą do ostatniego gwizdka z pieśnią na ustach mknąć w ułańskiej szarży po zwycięstwo. Zabawne, że za każdym razem narzekam na podobne widowiska, pełne nerwów i momentami słabej gry, a i tak z pianą na pysku wracam po więcej. Może nie o wygraną kibicowi chodzi, tylko o przeżycie podobnego horroru? Gdybyśmy wygrywali gładko, czy polscy fani byliby równie liczni i podziwiani za granicą? Nie pozostaje nic innego, jak sprawdzić gdzie tym razem czeka nas medal. Oby tylko nie zajęli czwartego miejsca... Patałachy!