niedziela, 6 listopada 2016

Siła przyrody

Drzewo



    Czerpiąc z kotła statystycznej zupy sięgam po wyjątkowo niesmaczny, rozgotowany kawałek informacji:
Czytelnictwo w Polsce umiera.
Rokrocznie ilość pochłoniętych książek, broszur, instrukcji drastycznie spada. Wielu socjologów, myślicieli, filozofów, psychologów, telewizyjno - radiowych gadających głów alarmuje aby:

1. Czytać dzieciom.
2. Pokazywać się latorośli z książką, coby czerpały przykład.
3. Czytać.
4. Czytać bo zdrowo.
5. Czytać ponieważ umysł też trzeba ćwiczyć.

    Na próżno. Jako społeczeństwo wolimy filmy, seriale, dziwne programy rozrywkowe, imprezy, tablety, smartfony, komputery, gry i zabawy wszelakie. Książka jest passebezużyteczna, czasochłonna, ciężka, nudna, głupia. Zachęcające gadanie, jakkolwiek słuszne i uformowane z pozytywnej materii przynosi ograniczone skutki. Dlatego bardzo podoba mi się bardziej niekonwencjonalne podejście do tematu. Od dawna funkcjonuje grupa ludzi, którzy po przeczytaniu książki, naznaczają egzemplarz odpowiednim wstępem, by potem pozostawić wolumin na ławce w parku, na siedzeniu w metrze, czy autobusie. Taka pozycja winna w zamyśle krążyć po całym mieście. Osobiście tylko raz natrafiłem na książkę porzuconą w ten sposób, nie wziąłem jej jednak. Dlaczego? Mam wrażenie, że w Polsce panuje pewnego rodzaju nieufność, czy niechęć do przedmiotów pozostawionych w przestrzeni publicznej. Ponadto boimy się zabrać coś, co nie wiemy do kogo należy. Czy posądzą nas o kradzież? A może się wygłupimy? Wstyd powstrzymuje potencjalnego czytelnika. Na szczęście, ze zdziwieniem odkryłem w okolicznym parku podrasowaną wersję śmiałego pomysłu. Drzewo. Wydrążone, okraszone półkami oraz stosowną informacją co do przeznaczenia drewnianego schowka.

Oto drzewo książkowe...

Stosowne wyjaśnienie...

Oraz mój osobisty wkład :)

    Możemy w owym drzewie pozostawić książki, czasopisma, tomy poezji, broszury, rysunki, własne opowiadania, co tylko przyjdzie nam do głowy. Następnie czytelnik podbiera jedną pozycję, pochłania w zaciszu domowym i zwraca do dziupli, dla innych moli książkowych. Genialne i bardzo proste. Znika poczucie strachu przed mylną oceną, umiera hipotetyczny złodziejski stygmat, nic tylko czytać, czytać czytać, ponieważ umysł też trzeba ćwiczyć. Po cdactiony zapraszam do parku moczydło, mam ich jeszcze całe mnóstwo... 

czwartek, 20 października 2016

Howard

Phillips



    Lovecraft. Człowiek ów stworzył rzeczywistość, w której wszystko jest dookolne, mansardowe, przesycone nadgniłym waporem, nie do opisania, odległe, straszne, pełne odwiecznej, kosmicznej grozy, której początków należy szukać eony przed powstaniem człowieka. Świat wypełniony niesamowitością, wrogi, gdzie pełzający chaos trwa w ciemności. Dwa wspaniałe plany nie pozwalają się nudzić podczas lektury twórczości samotnika z Providence. Z jednej strony mamy do czynienia z rzeczywistością, atakowaną przez starożytną grozę oraz nadmierną ciekawość bohaterów, na drugim biegunie majaczy kraina snów. Jeszcze bardziej przerażająca od jawy. Podobne do nietoperzy o skórzastych, poszarpanych skrzydłach, ślepe, nieme i straszliwe potwory, armia ghuli objadających resztki mięsa z ludzkich kości, złowrodzy marynarze porywający śniących do niewolniczej pracy, samotny kapłan na szczycie wysokiej, czarnej góry, pożerający pielgrzymów, to jedynie ułamek tego co wymyślił Lovecraft. Inni bogowie strzegący ziemskich bóstw, hierarchiczna społeczność rozumnych kotów, które cyklicznie odwiedzają księżyc. Każdy miłośnik niesamowitości znajdzie coś dla siebie.
    Również forma stanowi źródło prawdziwej przyjemności dla czytelnika. Barwny, archaiczny język, do tego opowiadania są krótkie, oparte na konkretnym pomyśle i nie są nadmiernie rozwleczone. Dzięki pierwszoosobowym narratorom możemy poczuć więź z bohaterem. Zrozumieć szaleństwo, które znaleźli na progu swych kolonialnych domostw. Świeżo po przeczytaniu zbioru opowiadań wielkiego mistrza grozy pod tytułem: "Przyszła na Sarnath zagłada", który stanowi kontynuację woluminu: "Zgroza w Dunwitch"  jestem pod ogromnym wrażeniem kunsztu samotnika z Providence. Czytywałem wcześniej pojedyncze krótkie formy pisarza, jednak dopiero większe stężenie twórczości Lovecrafta nie pozostawiło mnie obojętnym na kosmiczną grozę. Tłumacz, niejaki Maciej Płaza, oprócz świetnego wyboru utworów oraz niezrównanego przekładu, uraczył czytelnika niesamowitą anegdotą.
    Po ukończeniu pracy nad pierwszym tomem, postanowił zająć się innymi projektami, nie planował dalszego obcowania z prozą Lovecrafta. Do czasu pewnego niespodziewanego zdarzenia. W jednym z opowiadań zatytułowanym "Rycina w starym domu" pojawia się istniejąca w rzeczywistości książka podróżnicza Regnum Congo  zawierająca niepokojące ilustracje. Rysownik nigdy nie widział opisywanych krain, ani egzotycznych ludów zamieszkujących Kongo, dlatego nadał im fantastyczną formę rodem z własnej wyobraźni. Jedna rycina wyróżniała się w sposób szczególny. Przedstawiała rzeźnika z plemienia kanibali, który przygotowywał posiłek z ludzkiego mięsa. Gdy Maciej Płaza zakończył przekład opowiadania "Rycina w starym domu", udał się na wystawę starych książek podróżniczych i geograficznych. W tym momencie pozwolę sobie oddać głos bohaterowi tej opowieści:

Dotarłszy do końca sali, ujrzałem w jednej z gablot pożółkły sążnisty tom podobny do wielu innych ksiąg i atlasów na wystawie, opatrzony karteczką z tytułem... Regnum Congo. Choć dzień był piękny, zrobiło mi się zimno; poczułem się tak, jakbym zobaczył Necronomicon.

    Mnie zrobiło się nieswojo po przeczytaniu relacji z tego zdarzenia. Zachęcam wszystkich odważnych lub po prostu lubiących się bać czytelników do sięgnięcia po utwory Howarda Phillipsa Lovecrafta. Warto. 
   

niedziela, 16 października 2016

Recydywa

Nieudolny złodziej



    Jestem przykładnym obywatelem, który nie angażuje się w życie społeczne, zamyka oczy na aktywistów, unika ulicznych relacji nie przejawia inicjatywy względem kogokolwiek poza sobą samym. Cholera, właśnie napisałem negatywną definicję "przykładnego obywatela". Aby słowny Frankenstein umarł natychmiast szybko wyjaśniam: Nie sprawiam kłopotów. Płacę za bilet, nie śmiecę, nie kradnę, nie wszczynam awantur, nie cwaniakuję - staram się utrzymywać niski profil. Dlatego odczuwam głęboką niesprawiedliwość, brutalnie rozdzierającą mój spokój, gdy otrzymuję wezwanie na komendę.
    Tak, moi mili, w sprawie włamania na konta mailowe i pewnego portalu aukcyjnego. Od razu się rozmarzyłem, jak to żyję nerdowskim mokrym snem, realizuję zlecenia wykradając wraże dane z najlepiej zabezpieczonych serwerów. Wklepuję linijki kodu z zawrotną prędkością nawet nie spoglądając w kierunku klawiatury. Potem zastygam na moment i... enter. 

- I'm in. What do you need?   

    Zostałem hakerem! A raczej za takowego może uznać mnie policja. Prawdopodobnie ktoś podłączył się do naszej sieci wifi, która została założona przez babcię towarzyszącej mi kobiety. Owa seniorka nigdy nie miała komputera. Pakiet telewizja, internet, telefon był po prostu tańszy. Router jednak, cały czas włączony, spiskował za naszymi plecami z elektronicznym włamywaczem. Owa sieć wyposażona była na etapie czynu przestępczego w standardowe hasło zapisane na spodzie routera, które jak przypuszczam, łatwo uzyskać w internecie. Tak zakładam, gdyż nie przypominam sobie abym kiedykolwiek włamał się do jakiegokolwiek serwisu. No chyba, że jako lunatyk jestem światowej sławy hakerem i cyberprzestępcy składają mi hołd. Piękna wizja - ktoś na miejscu sprawdza czy już śpię i wtedy przychodzą/piszą petenci. Specjalny lekarz podaje mi środki nasenne, bym zrealizował ważne zlecenie dla rządu. Tylko gdzie zarobione miliony? Najgorsze jest to, że ja zdaję sobie sprawę ze swej niewinności, dziewczyna również, rodzina, znajomi wiedzą, że jestem zbyt niekompetentny. Ale policja to co innego. Nie znają mnie, nie wiedzą, że schwytali króla nieudaczników i gotowi są zakładać, że, niczym Kaiser Soze tylko udaję głupka. Cytując towarzyszkę życia:  

- Najtrudniej udowodnić, że nie jesteś Łosiem.

    Właściwie to chyba powiedziała Jeleniem, jednak bardziej odpowiada mi drugie zwierzę. Widzicie moi mili, tak oto moja nienaganna reputacja i jednoczesny brak pozytywnych przejawów działań społecznych zaprowadziła mnie, jako anonimowego łosia, na pastwę złowrogiej policji. 

- Strzeżcie się i dbajcie o zabezpieczenia sieci! - wykrzyczał tuż przed zamknięciem krat. 

    Na koniec dygresja: Komisariat przypomina ten z 13 posterunku, a w zapyziałym holu wisi tabliczka sugerująca, iż lobby wyremontowano ze środków publicznych. Chyba sto lat temu. Na dyżurnego też trzeba sobie trochę poczekać. Uaaa... senny się zrobiłem, uważajcie na swoje konta!
  

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Małe i duże

Podróże...



    Spakowani. Torba główna dopchnięta kolanem, suwak przeżywa ciężkie chwile. Kilka toreb pomocniczych, pokrowiec na laptopa, gustowny worek rodem z Lidl, czy innej Biedronki. Wychodzimy specjalnie nieco wcześniej, aby spokojnie zdążyć na PKS. Docieramy do ulicy, do przystanku pozostało sto metrów. Nagle nadjeżdża autobus numer 650, nerwowo wołam:
- Machaj, może się zatrzyma, tu wszędzie pole!
Machała. Autobus odjechał. Spoglądamy na zegarek: Piętnaście minut przed czasem. 

PIĘTNAŚCIE.
KWADRANS.
ZA WCZEŚNIE!

Miejsce akcji to polna droga w Jastrzębiej Górze. Kolejny autobus już za godzinę! Żuję przekleństwo, rozrywam przednimi zębami, przełykam wulgaryzm, rozpoczynając trawienie inwektywy wespół z sytuacją. Nagle przybywa wybawiciel. Prywatny przewoźnik w dużym busie. Niechętnie, nie wiedząc czy nie skasuje podwójnie, wsiadamy. Bagaże z tyłu, torby pomocnicze na kolanach i miejscach obok. Jedziemy. W drodze okazuje się, że przed nami korek aż do Gdyni, naszego miejsca docelowego. Na szczęście kierowca uspokaja, iż zna odpowiednie skróty, które pozwolą zachować płynność podróży. Zaciskamy kciuki, powierzając czas i pieniądze przewoźnikowi, który wcale nie kosztuje wiele więcej niż poczciwy PKS. Dokładamy jedynie symboliczną złotówkę. Po drodze kierowca odrzuca kilku pasażerów, informując o niekonwencjonalnej trasie. Swym szóstym zmysłem modyfikuje plan podróży, pomijając niektóre pożądane przystanki. We Władysławowie postój - podsłuchałem rozmowę telefoniczną, z której wynikało, że czekamy na kogoś. Pasażera? Nie wiadomo. Stoimy. Przyjeżdża drugi BUS. Zamieniają się kierowcy oraz pasażerowie. Część rezygnuje, inni domagają się zwrotu pieniędzy, a jeszcze inni wydania należnej reszty. Chaos. W końcu kierowca pyta:
- Kto jeszcze nie płacił?
O dziwo, część osób się zgłasza i dzielą się swym majątkiem. 
Ruszamy. Nowy kierowca okazał się pozytywnym, zakręconym świrem. Najpierw sprawdził jak kiepsko jedzie się w korku, po czym zawrócił i skręcił w miejsce, w którym tak naprawdę nie było drogi, jedynie klepisko, po którym jechali traktor, rowerzysta i przebiegał samotny, wyleniały pies. Wertepy, obawiamy się, czy podwozie wytrzyma, kilka razy BUS niebezpiecznie się przechylił... Gdy po lewej stronie dostrzeżono zakorkowaną ulicę, rozległy się gromkie brawa i okrzyki:
- Brawo kierowca!
Pasażerowie zdradzili, że PKS - em w tych warunkach ich znajomi jechali ponad pięć godzin, nasza podróż aż do Gdyni zajęła raptem dwie godziny. A po drodze działo się sporo. Konsultowano przystanki, nadkładano drogi dla pojedynczych pasażerów, zakładano się o flaszkę z kierowcą, nie wydawano reszty - kierowca nie dysponował monetami... Gdy kobieta, której przewoźnik nie wydał 4 złotych wysiadała, zaistniał taki oto dialog:
- Ma Pan te cztery złote?
- Chwileczkę, może zbiorę.
- Nie to już proszę się nie kłopotać, jutro odbiorę.
- Ale ja dzisiaj idę pić, jutro nie pracuję...
- Nie szkodzi, jutro jakoś odbiorę.
- Proszę Pani, inny dzień, inny kierowca, kiedy Pani będzie jechała?
- Ja zawsze z Panem jeżdżę! 
I wysiadła. 
Trochę dalej wsiadł pijany, obrzydliwy grubas z Kaszub, który śpiewał i bełkotał o swoim pochodzeniu. Męczył biednego chłopca, który niechętnie usiadł obok. Nagle obrzydliwy grubas wstał i przebił się do drzwi przy kierowcy, mamrocząc:
- Muszę na chwilę wysiąść, muszę wyjść.
Kierowca otworzył drzwi, poczekał, aż pijaczek zniknie za budynkiem i... odjechał.
Pasażerowie odetchnęli z ulgą. Piękna podróż w domu wariatów na kółkach, ale w gruncie rzeczy pozytywne doświadczenie. Koniec końców dojechaliśmy w jednym kawałku i z niewielkim opóźnieniem. Pozdrowienia dla kierowcy!
   

wtorek, 16 sierpnia 2016

Olimpiada

Najgorsze miejsce!



    Jak to jest, że człowiek w ogóle nie interesuje się lekkoatletyką, pływaniem, kolarstwem, strzelectwem, jeździectwem, rzutami, a gdy pojawia się co czteroletnia impreza sportowa głupieje śledząc codzienne wyczyny naszych sportowców? Co kilka lat odkrywam nową dyscyplinę, albo przypominam sobie starą, w której kiedyś Polak zdobył dowolny medal. Jestem spragniony każdego sukcesu. Najmniej obchodzi mnie sam zdobywca, cała radość polega na sukcesie Polski, jako takiej, co jest o tyle głupie, że większość medali nasi zdobywają nie na skutek rewelacyjnej organizacji, a raczej prywatnie, wbrew klubowej organizacji i na przekór słabych warunków treningu. Jednocześnie media pompują balonik ponad miarę, sugerując szanse medalowe tam, gdzie życiowe wyniki reprezentantów plasują ich poza ścisłym finałem danej konkurencji. Trzeźwo oceniam sytuację i prycham na podobne praktyki?
    Otóż nie! Ulegam, jak wierny na kazaniu zapewnieniom o sukcesie, zaklinam rzeczywistość i jestem rozczarowany brakiem medalu. Przeklinam w duchu nieszczęsnego reprezentanta. Oglądam dowolny finał z udziałem Polaków nie mając żadnej wiedzy na temat poziomu rywali, czy dyscyplinie XYZ jako takiej. Chłonę rywalizację i na koniec nasz/nasi sportowcy zajmują... - czwarte miejsce! Denerwuję się, przeklinam, złorzeczę, a potem przychodzi refleksja i daje mi w pysk. Padam na podłogę z wrażenia. Czwarte miejsce. Na świecie. Na Olimpiadzie. To świetny start. Jasne, następna pozycja gwarantuje medal, ale nie powinniśmy od razu besztać sportowców za to, że są na tak wysokim miejscu. Emocje wypaczają odbiór sportowego widowiska, a na olimpiadzie to uczucie jest najsilniejsze i tak już musi być. Pamiętajmy tylko, że to swoista gra, religia i nie należy specjalnie winić sportowców za niezrealizowane, wydumane oczekiwania. Na deser pozostają nieodmiennie irytujący i wspaniali siatkarze oraz piłkarze ręczni. Nigdy nie wiadomo, czy zmiażdżą rywala z najwyższej półki. czy też męczyć się będą do ostatniego gwizdka z pieśnią na ustach mknąć w ułańskiej szarży po zwycięstwo. Zabawne, że za każdym razem narzekam na podobne widowiska, pełne nerwów i momentami słabej gry, a i tak z pianą na pysku wracam po więcej. Może nie o wygraną kibicowi chodzi, tylko o przeżycie podobnego horroru? Gdybyśmy wygrywali gładko, czy polscy fani byliby równie liczni i podziwiani za granicą? Nie pozostaje nic innego, jak sprawdzić gdzie tym razem czeka nas medal. Oby tylko nie zajęli czwartego miejsca... Patałachy! 

sobota, 9 lipca 2016

Nocne elfy

Dobre skrzaty



    Każdego dnia konsumujemy w domach, w środkach komunikacji miejskiej, czy na ulicy. Niektórzy z nas wyrzucają opakowania do śmietnika, inni gdziekolwiek, ot choćby tuż obok śmietnika lub na trawnik - klasa. Wynosimy stare meble i stawiamy koło altanki śmietnikowej. Mijamy przy tym latarnie, studzienki odprowadzania wody oraz niewielkie dekle na środku ulicy. Dekle na środku ulicy? Hmm... 
    Wyrzucamy śmieci i zapominamy o sprawie. Tymczasem pod osłoną nocy, względnie wcześnie rano, odpowiednie służby zabierają odpady i przekazują dalej. Sprzątają miasto, pozbywając się śmieci, które nie zasłużyły na dom i zalegają na ulicach. Dobre skrzaty!
    Dekle na ulicy... zaraz, zaraz, studzienki kanalizacyjne to jedno, ale co to do cholery jest? Za małe, aby zmieścić człowieka...
    Stoję wieczorem na przystanku, nagle pod budynek zajeżdża mini ciężarówka. Z szoferki od strony ulicy wyskakuje skrzat... nie, zaraz to jakich Viking... Facet, brodaty od stóp do głów, groźne spojrzenie, spodnie robocze z pasem narzędziowym na biodrach, w brudnym podkoszulku odsłaniającym imponujące muskuły. Ów skrzat miał z metr sześćdziesiąt przy rozpiętości barków co najmniej dwa metry! Lekko kołyszącym się krokiem, dzierżąc gigantyczny młot, wparadował na środek ulicy, przywalił w mini studzienkę dwa razy, aż zadrżały okoliczne okna, zza paska wyciągnął pręt i zahaczywszy o wypustkę na dekla, ściągnął pokrywę. W tym samym momencie z szoferki po stronie chodnika wysiadł wysoki, chudy jegomość, najpewniej elf  z urządzeniem pomiarowym, przypominającym terminal do płatności kartami kredytowymi w dłoni, nachylił się nad otworem i sprawdził... coś. Następnie nordycki skrzat odłożył dekiel na miejsce i dziarsko ruszył na drugą stronę niewielkiego skrzyżowania. W momencie, gdy powtarzał z nowym deklem te same czynności co chwilę wcześniej, Elf zmierzył poziom czegoś sięgając w górę okolicznej latarni. Następnie pochylił się nad otworem odsłoniętym przez swego krępego kompana, po czym obaj, błyskawicznie wsiedli do furgonetki i odjechali w siną dal. Nie zamienili przy tym ani słowa. Cytując mistrza Andrzeja: "Wszystko trwało mniej niż sześć uderzeń serca". Panowie działali sprawnie i tajemniczo. Miałem wrażenie, że gdybym próbował zakłócić zaobserwowany rytuał, nordycki karzeł rozwaliłby mi głowę jak piniatę! Próbując odnaleźć w internecie informację co też mroczny duet wyczyniał na środku ulicy natrafiłem na bardzo udany trolling dyskusyjny. Warto zacytować, najpierw pytanie użytkownika:


Poniżej ukazały się mistrzowskie komentarze:

"Myślę, że jest to tańsze rozwiązanie".

"Od czego?"

"Od droższego" - Mistrz.

Wciąż nie mam pojęcia czym wesoła kompania się zajmuje, może ktoś z was rozwieje wątpliwości? Proszę, żeby dobra dusza oświeciła Nieudacznika, czasem nawet on potrzebuje odrobiny wiedzy... Idę na przystanek, zaczaję się na duet pomiarowców i spróbuję zapytać...

czwartek, 23 czerwca 2016

Kwestia stylu

Się wyklepie!



    Kolega przyjechał na kręgle. Spędził miły wieczór, popił, pomachał ramionami, stoczył sportowy bój, pożartował. Krótko: Naładował baterie. Wychodzi na parking, odnajduje wzrokiem samochód i... niespodzianka made in Polska. Wehikuł, a i owszem stoi, lecz z wgiętym dachem, rozbitym światłem. Analiza zapisu video z kamer monitoringu odpowiedziała na większość nurtujących kolegę pytań. Dwóch zapitych niemal na śmierć obywateli poskakało po samochodzie, rozbili lusterko, pośpiewali, poszli. Trzymam kciuki za złapanie sprawców wandalizmu, jednocześnie nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jakkolwiek Polacy piją dużo, to jednak bez pijackiej klasy. Weźmy takich Irlandczyków. Na polskim Euro, pijani w sztok, śpiewali pięknej policjantce:
- We love you, we love you, uu---uuu---uuu!
    Euro 2016, ulica wypełniona zielonymi kibicami, tańczą, śpiewają i przede wszystkim piją. Cholernie dużo piją. W radosnym zapamiętaniu uszkodzili dach, zaparkowanego przy morzu Irlandczyków, samochodu. Reakcja? Zbiórka pieniędzy i natychmiastowe wciskanie banknotów, poprzez uszczelkę na drzwiach, do wnętrza pojazdu. Zieloni parli do przodu, aby móc dorzucić swój banknot. Jasne, uszkodzili czyjeś mienie pod wpływem alkoholu, jednak natychmiast podjęli czynności naprawcze. Niekonwencjonalne? Owszem, tyle, że to jeszcze nie koniec. Jeden z kibiców postukał w dach i namówił resztę Irlandczyków do podobnej praktyki. W mgnieniu oka kilkunastu ludzi ostukiwało blachę samochodu w strategicznych miejscach. Efekt? Błyskawiczny i co najważniejsze: skuteczny! Auto jak nowe, tłum wiwatuje, zieloni ruszają dalej!
   Niewielki Pub Irlandzki przy ulicy zalanej morzem zielonych kibiców. Śpiewają, tańczą i piją. Na balkon wychodzi staruszek, kilku kibiców macha w jego stronę. Francuz odpowiada podobnym gestem, następnie rozpętuje się burza! Irlandczycy wiwatują, gdy tylko staruszek pojawia się na balkonie, machają mu, śpiewają na cześć nieboraka. Jak pod papieskim oknem w Krakowie!
   Podobna ulica wypełniona Irlandczykami po brzegi. W rogu, otoczona z trzech stron przez kibiców zielonych, piękna Francuzka. Śpiewają jej piosenkę, wiwatują, dziewczyna speszona, lekko przestraszona, łapie się za głowę. Jeden z Irlandczyków zbliża się nieco, naruszając strefę buforową. Tłum reaguje:
- Uuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu!!!
Dziewczyna rumieni się, ale całuje kibica w nadstawiony policzek. Kolejna porcja wiwatów, istny gejzer radości! Myślę, że "nasi" w analogicznej sytuacji zachowywali by się wulgarnie i chamsko, od razu wyskakując z łapami i dwuznacznymi tekstami. 
   Pod stadionem węgierski reporter relacjonuje wynik meczu, w którym nawet nie grali Irlandczycy! Nagle w kadrze pojawia się uśmiechnięty Irlandczyk. Potem drugi, trzeci, rozpoczynają śpiew. Wtem kilku innych zachodzi przerażonego reportera od tyłu i podnoszą go, wiwatując. Dziennikarz solidnie speszony kontynuuje relację z irlandzkimi pieśniami w tle. Magia, radość i czyste szaleństwo!
   To prawda, że od czasu do czasu któryś z zielonych utonie w rzece, zaginie w gąszczu uliczek, ale kulturą picia biją Polaków na głowę. Rodacy, uczmy się szalonej radości, a wy, Irlandczycy, nie zmieniajcie się!

sobota, 18 czerwca 2016

Równo z trawą

Strateg



    Z po-niemieckiej radości wywołanej legendarnym "zwycięskim remisem" naszych orłów nad głównymi rodakami Podolskiego, postanowiłem, że oddam krew w piątek, aby przedłużyć sobie weekend. Oczywiście nie przyszło mi do głowy, że jeśli nie zerwę się z samego rana, tylko leniwym krokiem tramwajowym dotrę na miejsce, zastanę kilometrową kolejkę do rejestracji, wypełniającą oba dostępne pomieszczenia. Ale nic to, słowo się rzekło, do pracy nie poszedłem, muszę uratować komuś życie, by usprawiedliwić nieobecność. Wypełniłem papiery, zająłem ostatnie miejsce w ogonie ludzkiego węża. Przede mną między innymi ksiądz w towarzystwie zakonnicy, długowłosy młodzieniec, kobieta w letniej sukience oraz dwóch zaprawionych w bojach, doświadczonych krwiodawców, co wywnioskowałem z treści ich rozmów i zblazowanej postawy. Zarejestrowanie się trwało w sumie około godziny, a w między czasie kolejka za mną rosła wzdłuż ściany zachodniej drugiego pomieszczenia w zastraszającym tempie. Czyżbym nie był jedynym Januszem, który postanowił przedłużyć weekend? Przyszła kolej na uduchowionych kolejkowiczów. Zakonnica przeszła proces pomyślnie i ruszyła dalej, do kolejki na badanie. Ksiądz nie miał tyle szczęścia. Urzędniczka wycięła go równo z trawą. Duchowny mówił po Polsku z drobnym akcentem i jak się okazało brakowało mu jakiegoś dokumentu, mimo, iż kilka kartek przedłożył w okienku. Pielęgniarka w recepcji ostro i kategorycznie odmówiła księdzu możliwości oddania posoki. Ten nie poddawał się tłumaczył, wyciągał kolejne papiery, coraz czerwieńszy na twarzy. W końcu pielęgniarka ciężko wstała i zaproponowała, że zapyta lekarza, ale zasugerowała, by nie robić sobie nadziei. Po kilku minutach wraca i oznajmia:
- Niestety, takie mamy procedury.  
Ksiądz niezadowolony, zakonnica podeszła do niego i zrobiła typowo petencką minę z rodzaju:
"Z molochem nie wygrasz, nie warto próbować". Duchowny życzył miłego dnia, pokręcił się i w końcu wyszedł. Przykre, że postał sobie godzinę na darmo, choć z drugiej strony dobrze wiedzieć, że nikt nie ma z górki w starciu ze służbami państwowymi. Tuż przed okienkiem okazało się, że należy wypełnić aneks do ankiety, podczas gdy nigdzie nie było stosownej informacji, co nieco wydłużało całą procedurę. Na szczęście doświadczeni krwiodawcy zorientowali się w sytuacji i rozdali karteczki kolejkowiczom, aby ci mogli je wypełnić podczas oczekiwania. Jeden z krwiodawców zaproponował, by umieścić taki formularz w internecie, aby można było przyjść z gotowcem, co usprawni proces rejestracji i dostarczy informację o konieczności uzupełnienia aneksu. Usłyszał w odpowiedzi:
- Ee, to się za często zmienia.
Super i właśnie po to jest internet. By wszystko na bieżąco, szybko, łatwo i przyjemnie modyfikować. Niestety komuś się nie chce. I tak długi czas oczekiwania jest pomnożony przez brak sensownych decyzji administracyjnych. Nawet tam, gdzie człowiek przychodzi w odpowiedzi na zapotrzebowanie państwowe, czujemy się jak intruzi, którzy tylko zaburzają swymi wizytami codzienną rutynę przesiadywania ośmiu godzin w oczekiwaniu na fajrant. Jestem pewien, że u części osób wywoła to traumę, co z kolei spowoduje, iż nigdy więcej nie oddadzą krwi. Potem lekarze apelują, narzekając, że brakuje posoki dla potrzebujących. Zamiast czasochłonnych, drogich, medialnych kampanii wystarczyłoby zadbać o podstawowy proces rejestracji, który ogranicza dobrą wolę obywateli. Uporządkujmy własne podwórko, wymiećmy prowizorkę. I wygrajmy z Ukrainą! Wtedy krew popłynie wartkim strumieniem do wypadkowiczów...

piątek, 10 czerwca 2016

Samozwańczy Dawid

VS Goliat



   Wszyscy kochamy rozliczać się z podatków za rok ubiegły, łakniemy tłumaczyć się przed Goliatem ile pieniędzy oddaliśmy, a ile powinniśmy przekazać na rzecz państwa. Szczególnie lubianym momentem jest oczekiwanie na feedback. Składamy PIT i zaciskamy kciuki za brak ewentualnej pomyłki. Są też ludzie spokojni, obeznani z tematem, lokalni światowcy, których zeznania podatkowe porażkom się nie kłaniają. Tacy nadludzie składają dokumenty i zapominają o całej sprawie. Wśród nich, w cieniu, żyją także tacy ludzie jak ja. Niepoważni, niekompetentni i z natury omylni, dla których wypełnienie PIT, nawet przez e-deklarację to mordęga. Próbowałem być jak światowiec, stworzyłem dokument, przekazałem urzędowi skarbowemu za pośrednictwem internetu, uzyskałem potwierdzenie, zapłaciłem sto złotych haraczu i zapomniałem. Jednak Goliat pamiętał. 
  Przedwczoraj dostaję od matki dwa zdjęcia ememesem, na których uchwyciła pewien dokument. Niezbyt wyraźna fotografia zmusiła mnie do wykonania telefonu. Chwilę później wyposażony w hiobowe wieści i z nowym, wyraźny zdjęciem, aż podskoczyłem z wrażenia. Urząd skarbowy. Chce. Dwa tysiące złotych. Ode mnie. Przełknąłem ślinę i przeczytałem pismo ponownie. Blabla bla blabla, proszę zapłacić podatek dochodowy bla bla bla, przez pana gmina nie może zbudować przedszkoli, placówek oświaty, zorganizować pomocy socjalnej, bla bla bla, dawaj pan dwa tysiące złotych. Właściwie to ponad, bo już naliczamy sobie odsetki zgodnie z dołączoną tabelą. 
   Swoją drogą dokument ów wysłano zwykłą pocztą, 25 maja 2016 roku, z informacją bym zapłacił do 3 czerwca, podczas gdy dokument dotarł (Że w ogóle dotarł to cud. Mógł zaginąć na poczcie i tyle. Żadnego potwierdzenia nadania, podpisów.) 08.06.16. Jak można wysyłać pismo urzędowe, w którym terminy odgrywają niebagatelną rolę zwykłym listem? Brak mojego podatku powoduje, że nie stać Goliata na polecony? Nie powiem, trochę mnie zmroziło na początku. Po chwili usiadłem i na spokojnie przeanalizowałem zarobki. Okazało się, że kwota jest absurdalna. Przekraczała sumę pieniędzy jaką uzyskałem z dodatkowych źródeł, więc logika podpowiadała, że będzie dobrze. Jednak z tyłu głowy darła się jedna, złośliwa myśl - Jesteś tylko maluczkim frajerem, a to słynny potwór URZĄD  SKARBOWY, mający na swoje wezwanie organy państwowe. Jak będą chcieli to zabiorą ci pieniądze, wtrącą do więzienia, widziałeś programy typu Uwaga? Tam ludzie tracą firmy przez błędy urzędników. 
   Pojechałem do urzędu skarbowego. Najpierw Pani w urzędzie miasta mnie obśmiała, bo pomyliłem urzędy, nauczyła mnie też pewnej zasady, jaką powinien kierować się petent. Nie pukaj, wchodź od razu. Bardzo sympatyczni ludzie pracują w urzędzie miasta w Pruszkowie! Zostałem również wyśmiany ponieważ okazało się, że Goliat mieszka na drugim końcu Pruszkowa. Ruszyłem więc z buta, pełen nadziei, że w drugim urzędzie znajdę podobnie sympatycznych ludzi. Nie myliłem się. Odwiedziłem kolejno, jak na filmie, trzy pokoje, do których byłem co prawda odsyłany, ale za to z błogosławieństwem. Wyjaśniłem sprawę, błąd leżał po mojej stronie, nie wpisałem określonej kwoty w picie 36, muszę złożyć korektę i będę mógł odjechać w kierunku zachodzącego słońca. Zaskoczyła mnie tylko odpowiedź urzędniczki na mój zarzut, że pismo z wezwaniem do zapłaty powinno być dostarczone poleconym. Oto co usłyszałem:
- Wysyłamy zwykłym listem, żeby było szybciej...
Ekhem, że co proszę? Dziś na powrót przepełnia mnie spokój grający w karty z ulgą, która rozłożyła namiot w ogródku mojego umysłu. Czułe pozdrowienia dla urzędników!

PS: Okazało się, że zgubiłem ważne dokumenty z danymi o zarobkach. Następnego dnia dzwoniłem do urzędu z nadzieją, że nie wypadły mi gdzieś na ulicy, czy w tramwaju. Po dwóch przełączeniach między pokojami zguba się odnalazła, a ja ponownie pojechałem do urzędu i odebrałem dokumenty. Dobra, czekam na zachód słońca i już mnie nie ma... 

niedziela, 29 maja 2016

Eskalacja

Miłość sąsiedzka



    Miałem okazję poznać kilkoro sąsiadów z mojego pionu. Sympatyczna starsza pani, młoda para z dziećmi oraz kolejna bez latorośli. Dzięki nowym znajomościom usłyszałem kilka ciekawostek na temat bezpośredniego sąsiada z piekła rodem. Pierwotnie w lokalu mieszkała matka z dwójką dzieci. We wczesnym etapie ich życia obrotna kobieta wystawiała na korytarz miskę z moczącymi się, brudnymi pieluchami. Wieszanie prania na fasadach budynków, czy linkach balkonowych, albo mokre ciuchy położone na parapecie to już dla mnie kontrowersyjne, kłujące w oczy rozwiązanie, ale to? Nocnik też wynosiła na korytarz? Gdy córka osiągnęła odpowiedni wiek, zaczęła sprowadzać facetów do łóżka. Zarobkowo. Dzięki ultra-cienkim ścianom, ówczesna mieszkanka sąsiadującego lokalu wysłuchiwała wszelkich jęków, stęknięć i krzyków. Pewnego razu początkująca prostytutka przyszła z jakimś rolnikiem, zrobili swoje, lecz finał okazał się zaskakujący. Najpierw z mieszkania, potem na korytarzu dało się słyszeć solidną awanturę.
- Nie mam pieniędzy...
- Coś sobie myślał? Przyjemność kosztuje!
- Ale ja...
- Wynocha! Zabieraj się stąd!
I dawaj za nim. Facet w samej bieliźnie, ubranie jest sukcesywnie ciskane w jego kierunku. Przynajmniej ukradł trochę wątpliwej przyjemności. Otwarta na miłość cielesną córeczka wyniosła się, lecz mój obecny dręczyciel podrósł, choć niezbyt mocno, na oko jakiś metr sześćdziesiąt, co jak na dwudziesto - kilku latka stanowi pewnikiem objaw patologicznej ciąży. Nie wykształcił też w pełni głosu, co powoduje efekt wiecznej mutacji zaprawiony dodatkowo męskim sznytem. Nie do podrobienia. Krasnal o donośnym, wwiercającym się w mózg, niedorozwiniętym głosie. Obdarzony słownictwem zasłyszanym w sypialni siostry. Wymarzony sąsiad! Dwa dni temu, gdy wynosiłem graty na strych, zapanowała chwilowo polityka otwartych drzwi. U nas - kontekstowo w celu łatwiejszego transportu dóbr, u wiekowej sąsiadki - z ciekawości. Zawitała owa Pani pod nasz lokal, gdzie moja dziewczyna, jej mama oraz wspomniana sąsiadka rozmawiały na tematy około mieszkaniowe, gdy nadciągnął krasnal. Próbował minąć trójcę bez słowa, niestety - dla siebie, bezskutecznie. Usłyszał dwa słowa na temat konieczności poprawy, zmniejszenia decybeli płynących z mrocznego lokum, obniżenia siły używanej do zamykania drzwi, by wyeliminować trzaskanie.... Dorzuciłem swoje nieudolne groźby, a karzeł moralny odwrócił się na pięcie i uciekł do domu. W pierwszym odruchu włączył głośną muzykę, lecz po kilku minutach wyeliminował źródło hałasu. Od tego czasu cisza. Czyżby udało nam się przemówić chłopcu do rozumu? Wątpię, bardziej prawdopodobne, że nie chcą stracić lokalu, który z tego co wiem nie jest wcale własnością diabolicznej rodzinki, a dobór mieszkańców leży w gestii miasta. Słowo daję, nigdy nie przypuszczałem, że mogę stać się jednym z tych co nocą dzwonią na policję, gdy sąsiedzi zakłócają ciszę nocną. Jeśli jednak nastąpi eskalacja problemu, nic innego nam nie pozostanie. Albo się starzeję, albo dorastam do miana obywatela. Głosuję na drugi powód...   




niedziela, 1 maja 2016

Zdrowe Życie

Rusz dupę!



    Jestem jedną z tych osób, które od czasu do czasu, pod wpływem terroru sumienia, kupują kilka gruszek, pomarańczy, kiwi, bananów, albo główkę sałaty, żeby zadbać o zdrowie. Następnie przetrzymuję te bomby witaminowe, aż się zestarzeją, a następnie umrą. Jestem swoistym nadzorcą, bogiem warzyw i owoców. Albo naukowcem, który obserwuje cały cykl życia zieleniny. Brakuje tylko notatek, teorii i wniosków. Życie witamin w mojej lodówce jest bezwartościowe i bezcelowe. Całe szczęście, że górna i środkowa półka goszczą kolejno: Parówki, mortadelę, majonez oraz cebulę. Tak, cebula jest uprzywilejowana, każdy bóg ma swoich ulubieńców. Odkąd dzielę życie z drugą połówką warzywa i owoce przeżywają drugą młodość, a jakość ich egzystencji wzrosła diametralnie. Rzadziej umierają, czasem, wzorem idiotycznych reklam, spełniają swe marzenia lądując na dole ludzkiego żołądka. Z ćwiczeniami idzie mi trochę lepiej, choć jak odkryłem wczoraj, nie tak dobrze jakbym sobie tego życzył.
Postanowiłem udać się na drabinki, aby podciągnąć się parę razy, zrobić pompki, wzmocnić mięśnie, dla zdrowia. Docieram na miejsce i już z oddali widzę zawodowca. Rękawiczki, odpowiedni strój, stosuje rozgrzewkę, którą wieńczą poprawnie wykonywane ćwiczenia, oparte na wyraźnym planie. Odpuszczam sobie owo miejsce, chcąc uniknąć kompromitacji w oczach sportowca. Postanowiłem pobiegać, gdyż w parku widziałem kolejną uliczną siłownię, a jeśli los będzie łaskawy, tam wykonam swoje nieudolne ćwiczenia, nie wadząc nikomu. Tak sobie pomyślałem. Już po kilku minutach biegu odkrywam, że truchtanie w domu, w miejscu, nijak się ma do walki ze słabościami w plenerze. Zszokowany miałkością własnej formy, postanowiłem porwać się z motyką na słońce. Rozpocząłem biegową wspinaczkę pod górę, znajdującą się na obrzeżach parku. Zanim wbiegłem na cholerne wzniesienie, myślałem o tej kupie ziemi jak o pagórku, górce, a w trakcie walki o każdy oddech, przypiąłem jej łatkę Giewontu. Słowo daję, poczułem się jak starzec. Na siłownię plenerową dotarłem już więc spokojnym spacerem. Podobno również zdrowym. Tym razem spotkałem dwóch sportowców, choć w raczej nietypowych strojach. Szerokie kurtki, zwężane w pasie, rurki na nogach, stopy ukryte w glanach, jeden łysy z brodą, drugi w kapturze i okularach przypominał szczupłego Skibę. Brodaty łysol, chudy i niski, stanowił połączenie Rasputina, punka oraz skina. Wyglądali groźnie. Trzeciej siłowni w okolicy nie znam, więc machnąłem ręką i rozpocząłem ćwiczenia. Czułem się bezpiecznie, gdyż kątem oka widziałem w pełni profesjonalny trening milczących nieznajomych, a moje żałosne podrygi na drążku raczej nie mogły wywołać u nich innych uczuć poza nutką rozbawienia i szczyptą politowania. Słowo daję, poczułem się jak młodszy brat wszystkich uprawiających sport. Daleki jestem od zniechęcenia, ale miałem wyższe wyobrażenia o swojej formie. Gdy nie znalazłem już siły na dalsze ćwiczenia, postanowiłem do domu wrócić spokojnym truchtem. Nic z tego, po niecałych stu metrach odkryłem, że nogi mam jak z waty, a w płucach brakuje powietrza. Pozostaje mi zacisnąć zęby i wrócić na trasę w nadchodzących dniach. Zachęcam moi drodzy do własnych prób, można zmienić perspektywę i uświadomić sobie jak wiele dzieli nas od zdrowego, wysportowanego ciała. Ja wracam na ten cholerny Giewont...

niedziela, 24 kwietnia 2016

Sąsiedztwo

Podejdź Pan do płota!



    Mieszkam w lokalu, w którym ściany wewnętrzne między pomieszczeniami są grube, nie przepuszczają hałasu, podczas gdy przegrody oddzielające sąsiadów zbudowano chyba ze styropianu. Blok pod tym względem nadaje się na dublera dla budynku z serialu Alternatywy 4. Z jednej strony znajduje się lokum młodej pary, której o dziwo nie słychać, jednak z sypialnią graniczy pokój niespełna dwudziestoletniego hip zioma z tępym, hałaśliwym głosikiem. Ten stwór jest zawsze w domu. Nie uczy się, nie pracuje, tylko gada przez telefon, rechocze, przewraca przedmioty i kurwi na swoją niezdarność. Zaprasza ludzi koło północy, czasem wydaje nieartykułowane dźwięki. Fascynujące, acz upierdliwe stworzenie. Jego matka, wiem że istnieje dzięki częstym okrzykom nastolatka:
- Mama!!! Zrobisz herbaty?!
- Mama!!!
podobno pracuje w urzędzie, więc nie mamy do czynienia z pełną patologią. Choć ojca oczywiście brak. Liczne skargi mieszkańców budynku nie spotkały się póki co z konkretną reakcją władz. Szczerze mówiąc, gdyby nie wrażliwe ucho mojej towarzyszki życia, nawet bym nie zwrócił uwagi na koszmarnych sąsiadów, słoń nadepnął mi na ucho, a hipopotam poprawił z dyńki. Mogę spać i funkcjonować w każdych warunkach. Ale jak to często bywa problemami, gdy ktoś już raz zwróci na niego uwagę, nie można zapomnieć, powrócić do stanu sprzed nabycia wiedzy. 
   To nie koniec kolorytu lokalnego. Osiedle, w którym przyszło mi żyć nie segreguje śmieci, a co za tym idzie musimy płacić wyższy czynsz. Pal licho pieniądze, choć z bólem serca, ale kto w dzisiejszych czasach nie segreguje śmieci? Tragedia. Muszę drałować sto metrów dalej, pod inny budynek, aby cichaczem podrzucić własne szkło i plastiki. Na szczęście im dalej od domu tym lepiej. Nieopodal znajduje się wspaniały, zadbany i dobrze urządzony park z wielkim jeziorem, a po drodze doń, odkryłem plac do ćwiczeń, który zamierzam molestować latem. Do parku idę otoczony joggerami, mijam górkę, pod którą podbiegają co ambitniejsi. Serce rośnie! Nagle, po drugiej stronie jeziora dostrzegam osobliwy kształt. Pozbawione korony oraz gałęzi grube drzewo, przy którym majstrują ludzie. Zaciekawiony ruszyłem na spotkanie wiekowej rośliny. Okazało się, że ów pień, stanowi pojemnik na książki oraz czasopisma, które każdy może wziąć i przeczytać! Świetna sprawa, sfinansowana ze środków europejskich. Podebrałem jedną książkę i zamierzam podrzucić stare czasopisma. Fajna, nowoczesna inicjatywa i póki co, o dziwo działa. Choć obawiam się ataku polskości w postaci sterty śmieci wepchniętej do swoistej, literackiej dziupli. Okazuje się, że można stworzyć skrawek terenu, który będzie nie tylko urokliwy i czysty, ale także funkcjonalny i przestronny. Szkoda tylko, że aby osiągnąć podobny efekt trzeba oddalić się od domu. Na pohybel papierowym ścianom i głośnym sąsiadom! A teraz idę do parku. Po książkę.   

środa, 6 kwietnia 2016

Remedium

Terapia



    W jednym z poprzednich wpisów obnażyłem swoje lenistwo, wystawiając je na widok publiczny, piętnując, ale jednocześnie podziwiając jego silę i konsekwencję. Kluczową ofiarą owej słabości ostatnimi czasy okazało się moje zdrowie. Kolano, z uszkodzonym więzadłem, które czeka na artroskopię i ewentualną operację, trzyma się w miarę stabilnie, cierpiąc w milczeniu i tylko od czasu do czasu przypomina jak nieodpowiedzialnym człowiekiem jestem. Prawdziwą porażkę poniosłem jednak z inną częścią ciała. Wybity podczas gry w siatkówkę palec okazał się złamany, a jego nowy, kaprawy, krzywy i rozkosznie pulchny wygląd pozostanie ze mną aż po grób. Jasne, udałem się w końcu do lekarza. Po czterech tygodniach. Łapiduch dobił mnie informacją, że gdybym przyszedł od razu, palucha umieściliby na szynie, czy innym drucie, całkowicie niwelując obecną szpetotę niedocenianego, piątego chwytadła. Parafrazując idiotyczną reklamę z udziałem sportowców:
- Brawo ja!

    Doktor opieprzył mnie za głupotę i zapisał na terapię zmiennym polem magnetycznym. Wykorzystałem abonamentowe moce i zapisałem się do placówki medycznej nieopodal budynku, w którym przyszło mi pracować. Obecnie, codziennie o 11:20, tuż przed udaniem się na stanowisko w Mordorze, poddaję się działaniu owej terapii. Zaznaczę na wstępie, że nie jestem szaleńcem i sprawdziłem, iż pole magnetyczne działa i wywiera pozytywny wpływ na wiele procesów w ludzkim organizmie, poprawia metabolizm, przyspiesza gojenie ran, zrastanie kości i pomaga zapanować nad bólem. Jest to jednocześnie najmniej efektowny zabieg, którego byłem świadkiem. Prowadzą mnie do małego boksu, na końcu szeregu podobnych pomieszczeń, ze ścianami cienkimi, bez sufitu, co umożliwia łatwe podsłuchiwanie innych rehabilitantów. Siadam na zwykłym krześle, rękę wkładam do metalowego cylindra z wylotami po obu stronach. Konstrukcja znajduje się na mobilnym wózeczku, mogę dowolnie zbliżać i oddalać aparaturę, aby wygodnie ułożyć kończynę. Rehabilitant naciska przycisk z napisem start, a pudełko z elektroniką zaczyna odliczać piętnastominutowy odcinek czasu. Nie dzieje się absolutnie nic na poziomie obserwowalnym gołym okiem. Nic nie wyczuwam również dłonią. Pulpit sterowniczy wygląda zarazem prosto i kiczowato. Słychać lekkie buczenie, ale ma się rażenie, że owa terapia to jeden wielki przekręt. Czułem się głupio tak siedząc i pokładając wiarę w kawałku metalu podłączonym kablem do odpustowego pudełka. Co minutę ciszę masakrował tylko dźwięk podkreślający upływający czas. Wyobraziłem sobie, że to przekręt na miarę eliksiru miłosnego, czy innego wzmacniacza. Na ulicy mógłby stać stragan ze znachorem wyposażonym w kawałek metalu i pudełeczko. 
- Zapraszam, zapraszam, pole magnetyczne uleczy każde zmartwienie!
Perfidne, płatne placebo. 
- Panie doktorze, ale ja nic nie czuję!    
- Pole ma długofalowy efekt. Za kilka tygodni, gdy ja już będę wiele kilometrów stąd, poczuje Pan ulgę i odrosną Panu obie utracone kończyny!
Gdy rehabilitant powrócił do mojego boksu, zapytał:
- Czy to wszystko?
Odpowiedziałem:
- Chyba tak.
A pomyślałem:
- Człowieku, co ja tu robię? Ty mi powiedz czy już mogę się obudzić? Gdzie jest ukryta kamera?
No nic, teraz przyszło mi poczekać kilka tygodni na efekty. Spoglądam z nadzieją na garbaty, chromy palec, z którym już od dawna nie chcą się bawić pozostałe... 
PS: Jak wam coś jest zasuwajcie do lekarza!     

niedziela, 27 marca 2016

Niewierny

Już nie udają...



    Dawno, dawno temu darowałem sobie wizyty w kościele. Przez jakiś czas deklarowałem chęć powrotu, gdyby sytuacja wewnętrzna się poprawiła, nastąpił cud w postaci uatrakcyjnienia oferty dla potencjalnych wiernych. Niestety to już nie jest słoma z butów, ani nawet buty ze słomy. Mamy do czynienia ze zleżałym, brudnym sianem, przyklejonym do czarnych sylwetek na powierzchni całego ciała poczciwych księży. Znów dałem się wmanewrować w wizytę z koszyczkiem, coby podlać nieco kiełbasę oraz jajka. Dałem się przekonać obietnicą pyszności, które czekały na mnie w domu. Od razu zaznaczę - pyszności na najwyższym, światowym poziomie, ciasta, żurek, mięso w sosie z buraczkami. Mmm, było warto. Co musiałem znieść przed wyżerką?
    Docieramy pod kościół, przed którym ustawiono namiot oraz stół złożony z ławek szkolnych. I tu pierwsze rozczarowanie... brak jakiegokolwiek obrusu. Gołe, brudne ławki, nawet prosta szmata by wystarczyła. Szybko okazało się też, że na stole nie zabrakło miejsca dla bardziej kluczowych elementów. Trzy, wielkie koszyki na pieniądze od wiernych. Świetnie, Panowie, dziękujemy za subtelność. Domyślam się, że zbieraliśmy na obrus? Taka akcja crowdfundingowa, wrzucicie odpowiednią kwotę, położymy obrus! Doliczymy kilka kolejnych papierków, a rozlosujemy nagrody! Jeśli zapełnicie tacę, użyję więcej wody święconej i pocałuję wasze dzieci! To już tylko jeden krok od sprzedawania odpustu, czy talonu na zbawienie.  
    Podobała mi się reakcja samych wiernych na przybycie pewnego mężczyzny. Dotarł on na końcówkę tury, gdy ksiądz już pomachał palemką i podtopił udekorowane koszyczki. Starsze Panie ciasno oplatały stół, uniemożliwiając dotarcie ze stroikiem. Mężczyzna spróbował uprzejmie:
- Przepraszam... 
I przeciskał się delikatnie ku stołowi. 
- Już polane!!! Za późno!!!
Ostro zawołały jednym głosem zgromadzone kobiety. Dźwięk ten zawierał w sobie oburzenie, reprymendę, wyższość i nienawiść.
Facet z półuśmiechem, konsekwentnie próbował swych sił:
- Ok, ale ja sobie tylko tam postawię koszyczek. Mogę, prawda?
I dopiął swego, ścigany, zbiorowym, piętnującym spojrzeniem.
Nie kupuję tego. Apeluję jednocześnie do rodzin, darujcie sobie kościół katolicki. Nie ciągnijcie dzieci, znajdźcie inny obrządek, gdzie duchownym jeszcze się chce. Skończmy z polskim "na kolanizmem". Naprawdę są alternatywy...
    Na koniec anegdota prosto z rodzinnego stołu. Ksiądz chodzi po kolędzie, wujek mojej dziewczyny wręcza księdzu kopertę, w której znajduje się 20 zł, duchowny zagląda i kręcąc głową oponuje.
- Nie, nie trzeba.
Na co wujek:
- Ale to nie dla księdza przecież. Na kościół daję. 
Wziął, a uszy piekły go tak bardzo, że nie potrzebował czapki. 
Krzyżyk na drogę!

środa, 23 marca 2016

Ja chcę!

Dzieci, dzieci, dzieci!



    Wracając z pracy do domu najpierw jadę tramwajem, następnie metrem, na koniec wsiadam ponownie do tramwaju. Zainspirowany polskim nieczytelnictwem staram się pochłonąć jak najwięcej stron podróżując, bo w domu wciąż żyję na nierozpakowanych pudłach i folii malarskiej. Bywa jednak, tak jak dziś, że pewne sytuacje okazują się warte zawieszenia lektury. Wsiadają na Okopowej, młoda mama i jej małe dziecko - chłopiec. Tramwaj zatłoczony, stoją blisko mnie. Dziecko markotne, bełkocze pod nosem i wiesza się na matczynej dłoni. Zerkam dyskretnie kątem oka. Wszystkie miejsca zajęte, co nie powstrzymuje dzieciaka przed takim oto lamentem:

- Ja chcę usiąść!
Matka, zakłopotana próbuje początkowo zignorować dziecko. Bezskutecznie, bo po chwili następuje kolejny atak:
- Łee!!! Ja chcę usiąść!
Mama tym razem decyduje się na odpowiedź:
- Nie ma miejsca, musimy się dostosować. 
Dziecko uruchamia płaczliwe tony, a we mnie rośnie gula, którą chętnie cisnąłbym w kierunku małolata. Coś w postawie chłopca obudziło we mnie psychopatę, miałem ochotę złapać go za kołnierz, unieść nad głowę i potrząsnąć małym ciałkiem, jednocześnie wrzeszcząc:
- Zamknij się! Nie ma dla ciebie miejsca. Będziesz stał!
Powstrzymałem mordercze zapędy, a mały demon kontynuował:
- Ja chcę tu usiąść! Mogę tu usiąść? Mogę usiąść? Ja chcę usiąść!
Darł się w kierunku najbliżej siedzącej kobiety. Szokujące, mama znów wyszeptała coś do dziecka, próbując załagodzić sytuację.
- Ja chcę usiąść!
Takich należy wyrzucać. Niech się nauczy. Kolejny powód, dla którego nie powinienem mieć dzieci. 
Na szczęście na następnym przystanku wysiedli. Bachor nadal uczepiony dłoni, marudny i wrzaskliwy. Życzę, aby miał trudności z siadaniem. Do emerytury. Matka wyglądała przyzwoicie, zachodzę w głowę, czy popełniła kilka błędów wychowawczych, czy też natrafiła na wyjątkowo niekorzystną kombinację genów u swego syna. Jak wytrzymać z dzieckiem niesympatycznym, płaczliwym i po prostu głupim? Święta kobieta. Żałuję, że nie mam w sobie na tyle bezczelności oraz śmiałości, aby prostować podobne dzieciaki, straszyć je, dla dobra współpasażerów. Może następnym razem... strzeżcie się bachory!
  

środa, 9 marca 2016

Oko na leniwca

Jutro... później... nigdy...



    Większości ludzi da się przypisać klarowną etykietę. Czasem opartą na charakterystycznym wyglądzie, innym razem wynikającą z dominującej cechy osobowości lub z powodu określonego pochodzenia owej postaci. Muszę przyznać się do opisywanych praktyk, zwykle już po kilkunastu minutach mam pierwszą etykietę, którą potem modyfikuję albo zamieniam na inną, w miarę poznawania danej osoby. Upraszczam, klasyfikuję, krzywdzę, lekkomyślnie dobierając negatywne łatki. Na swoją obronę, ujawnię kolejny fragment mojego zwichrowanego umysłu, etykiety zwykłem przyznawać również sobie samemu. Właściwie jest to najbardziej klarowna etykieta ze wszystkich jakie kiedykolwiek przypisałem. Leń.
    Zwykłem odkładać sprawy na jutro. Następnie wydłużam proces o kolejny dzień. Docierając do tzw. deadline'u przesuwam ścianę dalej. Potem przebijam ją leniwie i nadal drepczę w miejscu. Byle do jutra. Albo najlepiej do wiecznego nigdy. W październiku, lub we wrześniu, nie pamiętam kiedy dokładnie i oczywiście nie chce mi się sprawdzić, mój dowód osobisty, jedyny dokument ze zdjęciem, stracił ważność. Nie mogę oddać krwi, pobrać zaświadczenia dotyczącego ilości przekazanej posoki, dzięki któremu uzyskałbym zwrot podatku, nie potrafię urzędowo potwierdzić, że ja to ja. Nie chce mi się iść do fryzjera, zrobić zdjęcia do dowodu i wysłać wniosku o wyrobienie. Uszkodziłem mały palec lewej dłoni kilka tygodni temu, grając w siatkówkę. Zapisałem się w końcu, po wyczerpującej walce z lenistwem, na wizytę u ortopedy w Lux Medzie, tyle, że... nie mam dowodu osobistego, nie przejdę więc rejestracji na miejscu, nie podejmę leczenia. Dramat. Rachunki, papiery, chusteczki, wszystko upycham po kieszeniach, z myślą, że później wyrzucę zawartość do kosza, gdy uznam, że wspomniane papiery nie będą już potrzebne. Mijają tygodnie, spodnie trafiają do prania pełne niepotrzebnych śmieci, a ja kontynuuję proceder. Czemu odsłaniam przed wami kaprawe wnętrze? Ku przestrodze. W ramach terapii szokowej, zabieram was do swoistego ośrodka zepsucia, ukazując beznadziejny przypadek chorobliwego lenia. Niczym upodlony alkoholik ukazany nadmiernie pijącym, czy wychudzony, umierający ćpun zaprezentowany początkującym koksownikom, próbuję wpłynąć na wasze umysły, ratujcie resztki energii przed entropicznym rozkładem leniwego bezruchu. Pozdrawiam z drugiej strony rzeki. Jednocześnie pragnę uspokoić podobnych wykolejeńców. Nie jesteście sami, odwagi! Możemy oszukiwać społeczeństwo, pozorować działania, pracować, żyć, dawać coś z siebie. Cóż z tego, że pozornie? Wystarczy by współtworzyć społeczeństwo! Pracoholicy - pamiętajcie by czasem odpuścić, dno znajduje się zdecydowanie niżej, niż chwila lenistwa i zaniedbania. Zbilansowani energetycznie ludzie, nie idźcie moją drogą, pielęgnujcie w sobie iskierkę ambicji. Beznadziejni leniwcy, zapraszam na kanapę! 

niedziela, 6 marca 2016

Autobusowe dywagacje

Nie znasz nikogo!



    Zmieniłem miejsce zamieszkania z wielką pomocą moich przyjaciół. Walizki, kartony, torby, torebki, meble, jedzenie, pełen pakiet. I kwiatki. Dużo kwiatów. Sześć dużych samochodów, plus kilka przejażdżek osobówką. Z tego miejsca gorąco pozdrawiam uczestników zdarzenia - jeszcze raz bardzo wam dziękuję. Co jednak jest najistotniejsze dla niniejszego wpisu dotyczy zmiany odległości, która chroni mnie od miejsca pracy. Wydłużenie trasy pozwala nadrobić wstydliwe zaległości w lekturze, a także powrócić do niesamowitego świata osobliwości i absurdu, serwowanego nieodmiennie przez społeczność Zarządu Transportu Miejskiego oraz samych pasażerów.
    Jadę sobie spokojnie, bo od pętli, autobusem, wszystkie miejsca moje, nos w książce. Stopniowo, nieubłaganie, z każdym kolejnym przystankiem, autobus się zapełnia. W pewnym momencie jedna, krótka konwersacja przykuła moją uwagę, odciągając od lektury. Dwie młode dziewczyny w sosie dziwkarsko - plastikowym. Futerka, makijaż jak u harlequina, jedna z nosem w smartfonie.


D1: - Zobacz, zaznaczyłam okejkę.
D2: - A po co ty ich klikasz, przecież ty ich nie znasz nawet! Mało tego, to nie są nawet gwiazdy! Nikt znany. 
D1: - No taaak. Wiem, że nie są znani, ale wiesz, sama rozumiesz. Jakoś tak nie mogę się powstrzymać. Lubię pisać, ładni są.
D2: - A po co ci wszyscy ci ludzie?
D1: - A ty nie masz znajomych na fejsie?
D2: - No mam. Ale mam tylko trochę, których znam. I ci których mam mi wystarczają.

Dziewczynie numer dwa udało się wspaniale podsumować sytuację. Chociaż u obu wśród list znajomych na twarzo - książce próżno byłoby doszukiwać się języka polskiego, to jedna białogłowa wykazała się rozsądkiem godnym lepszej sprawy. Po raz kolejny przekonałem się, że młodzież mi odjeżdża, utopiłem zrozumienie gdzieś między internetem a smartfonem. Wiedziałem, że to nastąpi, lecz nie przypuszczałem, że tak szybko. To niezauważalny, nieubłagany proces. Na koniec dwa słowa podziękowania dla wywołanego do tablicy ZTM. Bardzo dziękuję za niewłączanie ogrzewania w dniach największego mrozu i włączanie tegoż oraz ryglowanie okien, gdy na dworze jest gorąco. Brawa na stojąco należą się również miastu za notoryczne wyłączanie świateł na Wołoskiej, przy Konstruktorskiej, nieopodal Mordoru. Dziękuję za okoliczności sprzyjające spóźnieniu do pracy i ten dreszczyk emocji - rozjadą mnie, nie rozjadą? Przechodzić, czy czekać? Do zobaczenia w warszawskich autobusach!  

  

sobota, 20 lutego 2016

Strona z pamiętnika... Głodomora

Żarcie



    Godzina siódma, dzwoni budzik, a ja, przeklinając pod nosem okrutny los, wstaję. Pół - przytomny przygotowuję się do wyjścia. Zęby, kanapki, garderoba. Zziębnięty, śpiący i zmęczony po żałosnych pięciu godzinach snu, rozpoczynam podróż do pracy. Najpierw krótka wędrówka do metra, potem pociągiem podziemnym jakieś cztery stacje, następnie piętnaście minut piechotą do Mordoru. Stopniowo, na skutek marszu i mrocznej aury mój umysł się rozjaśnia, w przeciwieństwie do kurczących się zasobów energii. I oto widzę ich, moje wybawienie. Dwoje młodych ludzi, ubranych w jaskrawo - zielone koszulki, wyposażonych w osobliwe plecaki. Jak się okazało. pełne kawy. Reklamowali jakąś telewizję, wciskając ulotkę, którą z szacunku dla ich pracy, wyrzuciłem dwa śmietniki dalej. Poczęstowali mnie kawą i krówką. Za darmo. Od razu poczułem się lepiej, a gorący płyn pomasował skurczone wczesnym porankiem wnętrzności. To jest życie! A historia powtórzyła się trzy dni z rzędu, do tego stopnia polubiłem nasze spotkania, że, gdy wczoraj kawiarzy zabrakło z powodu deszczu, poczułem autentyczne rozczarowanie. Oto jest, moi drodzy, kartka z pamiętnika głodomora!
    Mógłbym jeść cały czas, a posiłki pochłaniam w kilkanaście sekund. Jedząc, uzyskuję efekt kuli śniegowej, mogę wytrzymać bez spożywania tylko do pierwszego posiłku, czy nawet przekąski. Potem już idzie z górki, lawinowo wręcz. Mam pięć kanapek do pracy, zaplanowane na osiem godzin. Nic z tego, gdy zjem pierwszą, od razu pochłaniam trzy kolejne, ostatnią przetrzymuję może z pół godziny. Potem pochłaniam wafelka, banana i resztki posiłku życzliwych współpracowników. Kupuję batona w automacie i wciąż czegoś mi brak. Czasem zamówię z innymi kebaba, ale i to nie wystarcza. Ostatnio w pracy nas rozpieszczają, przygotowując desery biszkoptowe, czy babeczki. Mam kilku szaleńców nieopodal biurka, którzy zaprzedali duszę diecie, więc zjadłem w sumie trzy desery. Potem przypomniałem sobie o pączku. Innego dnia koledze został sos po daniu na wynos, więc kupiłem paluszki i zjadłem je, maczając w czerwonej, kleistej mazi. Nawet zjadłem od innego znajomego pół sałaty! Nieistotne ile jedzenia przygotuję do pracy i tak wszystko zjem, nie zaspokoiwszy głodu. Myślę, że w rubryce hobby, na honorowym miejscu umieściłbym jedzenie. Gdy mam wolne, co kilkanaście minut idę do kuchni i zaglądam do lodówki. Czasem coś wyjem, ale niekiedy jedynie otwieram drzwiczki i patrzę co jeszcze zostało. Dramat. Pamiętajcie, gdy zapraszacie mnie do siebie i proponujecie jakąś przekąskę, otwieracie wielką paczkę chipsów, możecie być pewni - nic nie zostanie. Lojalnie ostrzegam, nie chcesz, by coś zostało zjedzone, ukryj to w najmroczniejszym zakamarku swego domostwa. Standardem jest również inne, przerażające zachowanie. Po sutym obiedzie, gdy przez pięć minut czuję pewne nasycenie, ruszam do lodówki, wydobywam tabliczkę czekolady i zżeram ją w ciągu minuty. Lubię też zjeść szybko obiad, gdyż wtedy powstaje szansa, że dojem posiłek po innym domowniku. Jednocześnie odczuwam smutek ponieważ nie potrafię delektować się czymś naprawdę smakowitym, żarłoczność pochłania wszystko zbyt szybko. Uwielbiam jeść. A najbardziej kocham darmową wyżerkę, dlatego najnowszy "system bonusowy" jest tym najskuteczniejszym podczas całej dotychczasowej kariery głodomora. Zastanawiam się, czy spotykam podobnych sobie w najbliższym otoczeniu? Czy mijam głodomorów na ulicy, w metrze, robimy razem zakupy w supermarkecie, czy też jestem jedynym potworem? Samotnym i skazanym na zagładę. Czy komuś zostało coś do jedzenia, mogę odciążyć...   

piątek, 12 lutego 2016

Dwie lewe ręce

Udarowa... czyja, przepraszam?



    Podobno wielu facetów to fachowcy. Majsterklepki, ludzie potrafiący przykręcić śrubę, wbić gwoździa, wkręcić kołki, wywiercić dziurę i bogowie wiedzą co jeszcze. Podstawy stolarki nie są mężczyznom obce, gatunek to zaradny, rzeczowy i logiczny. Położą wykładzinę, zainstalują oświetlenie, przytną i zawieszą półeczkę, naprawią kran. Takiego Panie chcą w każdym domu. Obawiam się, moje drogie, że rośnie wam pod nosem liczba facetów odmiennego typu, można by rzec gorszego sortu. Jednogłośnie i autorytarnie mianuję siebie ambasadorem tej ułomnej grupy nieudaczników.   
   Z obowiązków domowych potrafimy może wynieść śmieci, podnieść ubranie z podłogi, pozmywać, odkurzyć i zmienić żarówkę. Za drugim razem. Młotkiem co najwyżej obijamy palce, gwoździe, sporadycznie trafione, wchodzą krzywo przebijając molestowaną powierzchnię na wylot, w skręcanych, Ikeowskich meblach notorycznie brakuje nam części, a te dostępne, łączymy odwrotnie i niedokładnie. W młodości nie biegaliśmy za dziadkiem złotą rączką, za to ślęczeliśmy z nosem w książkach lub przed ekranami komputerów. Nie mamy samochodu, prawa jazdy, nie interesujemy się ciesielką, ani nie dociekamy jak działa spłuczka w toalecie. Owszem, czasem czuję się jak debil, nie potrafiąc naprawić prostej rzeczy, jednak wtedy zwracam się do fachowca, lub przeszukuję obfite zasoby internetu. Naprawdę każdy mężczyzna musi być stereotypową złotą rączką? Swoistym gospodarzem domu, malarzem, cykliniarzem? Nie każda kobieta sprząta, gotuje, dba o tzw. męża, to i nie każdy mężczyzna musi znać się na robotach domowych. Podobne zajęcia mogą być dla kogoś interesujące, jednak nie dla nas, wybrakowanych, małych chłopców w ciałach trzydziestolatków. Gdy pytacie jaką szafkę najlepiej zamontować w toalecie, a ja odpowiadam:
- Nie wiem.Taką jaką chcesz, kochanie. 
To naprawdę nie wiem i wybierzcie taką jaką chcecie, drogie Panie. Nie ma w tym wielkiej filozofii. Nie znam się i przyznaję ów fakt otwarcie, można silniej emanować szczerością? Kiedy pytacie jakie żabki lepiej zamontować na karniszu, a ja odpowiadam:
- Nie wiem, jakie chcesz, kochanie. Wszystkie będą równie dobre. 
To naprawdę nie wiem i nie obchodzi mnie to. Wybierzcie najbliższe waszej estetyce. 
Jeśli mówię, że nie mam zdania w kwestii wystroju wnętrza remontowanego pomieszczenia to naprawdę nie mam owego zdania. Nie chodzi o to, że was nie szanujemy, po prostu nie przywiązujemy uwagi do takich spraw. Każdy wybrany przez ciebie wystrój, piękna Kobieto, będzie tym zjawiskowym, wymarzonym, wspaniałym. Tylko wybierz, cholero sama! Najlepiej od razu. Dom to nie jest nasze królestwo, pragniemy jedynie czterech ścian, sufitu i czegoś do spania oraz siedzenia. Gdy coś się zepsuje, wymienimy na nowe. Apeluję do was, drogie Panie, pozwólcie żyć nam, wybrakowanym mężczyznom. Cieszcie się nieskrępowaną swobodą w dziedzinie aranżowania przestrzeni życiowej. Macie nasze pełne poparcie, a do domowych robót, zaprosimy jednego z naszych męskich kolegów, którzy za kilka browarów załatwią resztę. To jak, dogadamy się? 

niedziela, 10 stycznia 2016

Orkiestra

Przylepione serca



    Kiedyś moje zimne serce skruszyła chęć pomocy, która doprowadziła nawet do popełnienia czynu społecznego. Odebrawszy puszkę na pieniądze, jako nastolatek zbierałem drobniaki na pomoc dla chorych dzieci, wynagradzając ludzi hojnych, naklejką w kształcie czerwonego serca. Jako marginalny muzyk, ktoś wyposażony jedynie w trójkąt grałem dla Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Dawne dzieje, nie utopione w ironicznym sosie cynizmu, którym doprawiam obecnie każdą myśl. Na temat Jurka Owsiaka wypowiedziano wiele słów, zarówno krytycznych, jak i pochwalnych. Nie mam wystarczających informacji, aby ponad wszelką wątpliwość wykluczyć nierówny podział pieniędzy między potrzebujących, a działalność fundacji, czy majątek samego dyrygenta i jego rodziny, jednak wiem jedno: Drugiej tak skutecznej i wielkiej akcji niesienia pomocy poprzez zbieranie datków nie ma w Polsce i pewnie długo nie będzie. To, że rok rocznie do szpitali trafiają nowoczesne sprzęty diagnostyczne, czy narzędzia pomocne w opiece pacjentów to fakt znaczący. Uzasadnia on moim zdaniem ewentualne niejasności. Amen. 
   Rozumiem, że ktoś nie chce wrzucić kilku monet do puszki. Powodów może być wiele. Brak odpowiednich środków, wątpliwości dotyczące funkcjonowania akcji, niechęć do samego Owsiaka, do Woodstock, czy w ogóle do ludzi potrzebujących. Ba, powiem więcej, irytuje mnie nachalne nagabywanie ludzi bez przyklejonej naklejki przez wolontariuszy WOŚP. Nie oceniam jednak takich niezdecydowanych obywateli negatywnie. I oczekuję tego samego od drugiej strony. W myśl zasady: "Żyj i pozwól żyć innym". Dlatego krew mnie zalewa, gdy jestem świadkiem scen nietolerancji i słownej agresji. Wyskoczyłem rano po bułki na śniadanie, a że w niedzielę nie jest to takie proste, zawędrowałem aż do Biedronki nad dworcem centralnym. Po drodze ludzie z puszkami zaliczyli mnie do buców i drani, którzy nie dzielą się pieniędzmi z potrzebującymi. Tak to jest, jak nie masz przy sobie gotówki, ani twej kurtki nie zdobi charakterystyczna nalepka. W budynku dworca centralnego, przy schodach ruchomych, gniazdko uwili sobie wolontariusze. Mijając ich, pewien mężczyzna, grubo po pięćdziesiątce zaatakował bogu ducha winne nastolatki z puszkami w dłoniach:
- NIC WAM NIE DAM!!!
- TO WSTYD OKRADAĆ POLAKÓW!!!
- ZŁODZIEJE! BANDYCI!
Rozumiem, że Pan nie chciał wrzucić pieniędzy do puszki, naprawdę. Szanuję, że ma poglądy, jakkolwiek idiotyczne by one nie były. Ale, człowieku, nie akceptuję takiego chamstwa i krótkowzroczności. Czy twoim wrogiem są właśnie te chcące pomóc nastolatki? One "okradają Polaków?". Czego mają się wstydzić? Że potrafią poświęcić wolny dzień na aktywną pomoc? A co ty zrobiłeś, drogi jegomościu, poza wysłuchaniem kilku tendencyjnych audycji radiowych i obejrzeniu jednostronnych programów telewizyjnych? Dlatego smuci mnie, że politycy często rzucają hasła nienawiści na wiatr. Sami nie wierzą we własne słowa, zapominają jednak, jak groźni potrafią być żyjący do tej pory bez celu idioci. Pod wpływem nieostrożnych wypowiedzi zamieniają się w groźnych fanatyków i wychodzą na ulicę, by napastować aktywnych nastolatków. Idę zasłużyć na naklejkę.

sobota, 2 stycznia 2016

Filozof

Słowo proroka



   Długo się trzymałem, ale dopadli mnie. Próbowałem, naprawdę, jednak zgodnie z proroctwem mojej babci przegrałem swoje życie. Może nie, jak twierdziła nieboszczka przed komputerem, lecz przed ekranem telewizora. Niech was szlak MTV, umrzyjcie głupie programy telewizyjne! Nie dałem się "Gwiazdom tańczącym na lodzie", uniknąłem radości niewątpliwie płynącej z oglądania "Twoja twarz brzmi znajomo", uchyliłem się zręcznie przed atakiem kolejnej edycji "Voice of Poland", a padłem pod ciosami niepozornego, najgłupszego przedstawiciela programów rozrywkowych. "Warsaw shore: summer camp". O tak moi drodzy, obejrzałem już kilka odcinków z rzędu i wiem kiedy następuje emisja poszczególnych epizodów. Czy jest mi wstyd? Jak jasna cholera! Czy żałuję? O zgrozo nie, z jednego prostego powodu. Odkryłem proroka naszych czasów. Filozofa idiotę, który w prostocie odnalazł prawdę. Panie i panowie, oto Damian alias Stifler, alias Świeżak.
   Nie sposób jasno wytłumaczyć fenomenu tego człowieka. Z pozoru to prosty, tępy imprezowicz/pijak, który myśli tylko o sobie i jak to sam określa:
- Powołaniem Stiflera jest ruchać.
Proste i jakże prawdziwe. Połowa facetów mogłaby podsumować swoje wymarzone życie w ten sposób. Damian mówi o tym prosto z mostu. Pewnego dnia twórcy programu zabrali ekipę na imprezę bezalkoholową. Festiwal kolorów. Wszyscy się świetnie bawili, a mój ulubieniec siedział z boku i narzekał tymi oto słowy.:
- Czuję się oszukany. Nie ma alkoholu, nie ma imprezy. Może oni potrafią się bawić bez alkoholu, ale ja nie.
Znów w punkt. Wielu ludzi nie potrafi się otworzyć, wyluzować na imprezach bez procentowego wspomagacza, czyż nie? Świeżak powinien wydać tomik mądrych przysłów, a jego powiedzonka zaprosiłbym do świadomości publicznej na równi ze słynnymi starymi chińskimi przysłowiami. Mógłbym stworzyć notkę wstępną do owego dzieła. Innym razem imprezowiczów zabrano na kajaki. Płynęli parami, nikt nie chciał towarzyszyć Stiflerowi, w końcu jedna z dziewczyn postanowiła zaryzykować. Spływ przebiegał bezproblemowo, większość uczestników wiosłowała prosto do mety. Damian przewrócił kajak sześć razy. Klaudia - partnerka niedoli Świeżaka postanowiła wysiąść, zrezygnowała z dalszej zabawy. Stifler dziarsko, centymetr po centymetrze parł do przodu. Oczywiście kilometry za innymi. Przewrócił się jeszcze kilka razy. Uczestnicy pytani o spływ śmiali się z nieporadności kolegi, narzekali na jego dziecinność i nieprzystosowanie. Współczuli Klaudii. Obawiali się, że Damian utonie. Ten, zapytany o spływ, tak opowiadał o rywalizacji:
- No ja bardzo lubię kajaki. Stifler dobrze pływa, ale na innych kajakach. Takich kwadratowych bardziej. Te są zaokrąglone, opływowe, łatwiej się przewrócić. 
Kwintesencja kapitana Obvious. Do tego brutalnie szczery, choć inaczej czytający rzeczywistość. Wypaczenie poznawcze bardzo mi bliskie. Kiedy już wszyscy dotarli na metę, godzinę później, już o zmroku bohater dnia dopłynął na metę. Dał radę. Jakimi słowy podsumował zmagania? 
- Fajnie, że Wojtek wygrał, bo jak by nie wygrał to by był zły, że nie wygrał. On lubi wygrywać. A ja wygrałem bo dopłynąłem. Jakby były te kwadratowe kajaki to byłoby lepiej. Szkoda, że Klaudia zrezygnowała. Fajnie było!
Nie wiesz, czy masz do czynienia z totalnym kretynem, czy tylko lekkomyślnym dzieckiem.
W jaki sposób Stifler prawi komplementy dziewczynie, w której się zakochał?
- Ale masz wielkie palce u stóp. Ale mi to nie przeszkadza i tak cię lubię i jesteś ładna.
Damian mówi wszystko co natychmiast przyjdzie mu do głowy. Oczyszczające. Wszelkie pragnienia, intencje ma odsłonięte. Szalony, głupi, szczery, radosny, z wypaczonym aparatem poznawczym. Mój bohater, z którym nie chciałbym mieć nic wspólnego, gdyż na pewno władowałby nas w jakieś krzywe sytuacje. Każde jego zdanie to sentencja w stylu: "Piłka jest jedna, a bramki są dwie". "Możemy wygrać, przegrać lub zremisować". Kochani, zapraszam was do magicznego świata głupoty, poznacie proroka i doznacie oświecenia. Oraz docenicie własną inteligencję. Dla odważnych: Emisja na MTV w niedzielę o 23:00. Powtórki z różnych sezonów codziennie o tej samej porze ;).

PS: Na MTV teledyski zaczynają się gdzieś w okolicy 2 w nocy... co to za czasy?