środa, 31 lipca 2013

Idol

Psychofanki



   Justin Bieber. Młody chłopak z kiepską, niemodną fryzurą, młodzieńczym głosikiem, krzywą twarzyczką. Niezbyt przystojny, za to ostatnimi czasy przypakował, co pozwoliło mu pozyskać kolejne miliony fanek. Tak ja go widzę. Dla wielu jest jednak idolem. Bogiem. Ziemią obiecaną. Nie tak dawno Justin występował w Polsce, w Łodzi. Sporo słyszało się na temat psychofanek muzyka, które stały pod oknami hotelu, w którym pomieszkiwał, mdlejących na sam widok swego idola. Słowem: standardowe historyjki o niezasłużonym uwielbieniu celebryty. Do czasu. Okazuje się, że histeria związana z koncertem przekroczyła wszelkie granice i nadal zbiera swoje żniwa. Dziś, na aukcjach możemy kupić pozostałości emanacji nadczłowieka, zwanego czasem Justinem Bieberem. Można np. nabyć piasek, po którym ponoć stąpał muzyk. Za złotówkę kupimy butelkę wody, którą popijał, ale nie dopił. Możemy zatem dokończyć co zaczął, albo się w tym wykąpać... do kupienia są również zużyte ręczniki, którymi się wycierał. Zabrakło niestety obsmarkanych chusteczek i papieru toaletowego. Ponoć najbardziej chodliwe są elementy garderoby... hitem, absolutnym best ofem, jest jednak torebeczka z powietrzem, którym Justin rzekomo oddychał. Człowiek, który to wymyślił jest ubermistrzem. Chętnych do nabycia plastikowej torebki było co nie miara, a sam przedmiot uzyskał astronomiczne kwoty... niestety aukcja została usunięta z powodu naruszenia regulaminu. Dlaczego? Przecież to prywatne powietrze ;). Warto dodać, że sprzedający gwarantował dodatkowe zabezpieczenie powietrza przed transportem. Ciekawe na czym to miałoby polegać... może kurier wessałby powietrze do własnego organizmu, by potem chuchnąć na nabywcę? Rozumiem, że można kogoś podziwiać, szanować, kochać, ale bez przesady. Nawet jak na młode nastolatki to przegięcie. Żeby tego było mało ktoś wpadł na pomysł, by przy okazji sprzedaży biletów na następny koncert, wśród nabywców rozlosowano następujące nagrody: Skarpetki i przepocone ręczniki Biebera. Rewelacja. Ciekawe czy skarpetki rozdano by jako komplet, czy na sztuki? Proponuję też sprzedawać butelkowany mocz Justina. Jego lecznicze właściwości zapewniają wieczną młodość i wspaniałą woń sukcesu. Wróciliśmy do średniowiecza, gdzie sprzedawano relikwie, pozostałości po świętych. Mamy więc nowego Jezusa. Bądź pozdrowiony Justin. Kochamy cię. 

wtorek, 30 lipca 2013

Toż to naprawdę piękny kraj...

Bez dwóch zdań, wspaniały...



   Żyję w kraju, którego prezydentem jest sympatyczny, wąsaty miś. Jego post PRL - owski wygląd, tylko podtrzymuje niezbyt atrakcyjny obraz Polaków za granicą. Doprawdy, czemu tak wielu facetów w wieku 40 - 60 lat szpeci swe twarze wąsami? Czy są jakieś kobiety, którym podobne przyozdobienie przypada do gustu? Nikt, nigdy nie poradził Bronkowi, by ten pozbył się pamiątki z lat ubiegłych? Kraju, w którym liderem największej partii opozycyjnej jest psychopata. Malutki, socjopatyczny, groźny człowiek. Przeraża mnie to co mówi i jakie ma poparcie. Boję się, że kiedyś może wrócić do władzy... Kraju, który wyznacza ludziom chorym renty, niższe niż leki, które ci muszą kupić i czynsze, które są zobligowani zapłacić. Interesujący przekaz. Tak, rozumiemy, że nie jesteś w stanie podjąć pracy, wiemy też ile potrzeba na leki, żywność i tym podobne. Damy ci jednak tylko połowę pieniędzy. Dla ludzi bez wsparcia rodzin, przyjaciół to w zasadzie wyrok śmierci. Może lepiej w ogóle zrezygnować z rent? Przynajmniej nie będą poniżać chorych. Żyję w kraju absurdów i prowizorycznych rozwiązań. Wczoraj odwiedził mnie w sklepie klient, który dorzucił swoje trzy grosze. Lekarz, wybierający się na nocny dyżur, do pobliskiego szpitala. Wpadł po drodze, by uzupełnić zapasy, które pozwolą mu przetrwać do rana. Wywiązała się taka mniej więcej rozmowa:
Ja: - Ależ tu jest gorąco. Gdzie ta zapowiadana burza?
Lekarz: - Pan przynajmniej pracuje w klimatyzowanym miejscu. W pobliskim szpitalu, w którym spędzę swój dyżur, nie ma klimatyzacji, budynek jest stary i źle zbudowany. Gorąco jak w piekle. Na pewno nie zasnę. 
Ja: - No ja też ostatnio nie mogę zasnąć. Po tych zakupach będzie Pan miał co robić. To chyba nie jest legalne, pracować w tak wysokiej temperaturze? Pracodawca powinien zapewnić odpowiednie warunki.
Lekarz: - No cóż, to prawda. Tyle, że ponoć nie ma pieniędzy. Wie Pan, że szpital ostatnio zakupił nowoczesny rentgen? Zapłacili za niego prawie pół miliona złotych. Jest tylko jeden mały szkopuł. Maszyna nie funkcjonuje, bo nie została oficjalnie przyjęta przez placówkę.
Ja: - Dlaczego?
Lekarz: - W pokoju, w którym ma stanąć rentgen, pękła szyba. Pomieszczenie jest nieszczelne, więc nie może w nim funkcjonować owa maszyneria. Żaden inny pokój się nie nadaje, więc nie korzystamy z dobrodziejstw urządzenia. Nie mogą wymienić szyby, bo podobno nie ma na to pieniędzy w budżecie. Są jakieś dodatkowe opłaty związane z zabytkowością budynku. 
Ja: - To straszne. 
Lekarz: - Chciałbym pomóc ludziom, ale zamiast tego kupuję i oglądam filmy.
   Trzeba przyznać, że facet pięknie spuentował absurdalną sytuację. Niesamowite, jak wiele takich drobiazgów paraliżuje rozwój, utrudnia życie. Przerażające. Smutne. ABSURDALNE. Ciekawe co by się stało, gdyby nocą, jakaś szajka szklarzy wymieniła szybę na własną rękę, nielegalnie? Podejrzewam, że szybę by wybito, a szklarze dostaliby dożywocie... 

PS: Po napisaniu tekstu, uświadomiono mi, że Bronek zgolił wreszcie wąsy. W imieniu własnym i narodu... Dziękuję :D.

wtorek, 23 lipca 2013

Założymy się?

Szaleństwo



   Teoretycznie czasy monarchów dawno minęły, gdzieniegdzie ostała się rodzina królewska, występująca w charakterze maskotek, czy swoistego prezydenta. Mamy króla Hiszpanii, rodzinę królewską w Anglii. Oraz paru tyranów, zwanych dziś dyktatorami. Sądziłem, że chodzi o przywiązanie do tradycji, chęć zachowania historii. Oryginalność, atrakcję. Nie przypuszczałem, że można nadal otaczać monarchów taką atencją i szacunkiem, jak dzieje się to w Wielkiej Brytanii. Niedługo na świat przyjdzie dziecko Kate i Williama, czyli syna Karola, który z kolei jest synem królowej Elżbiety (niezła telenowela). Rozumiem, że pojawia się przy tym ciekawość opinii publicznej, wszak rodzina królewska stanowi rodzaj celebrytów, ale... nie przypuszczałem, że zainteresowanie narodzinami dziecka może być aż tak ogromne. Od kilku tygodni, szpital, w którym ponoć ulokuje się Kate, jest oblegany przez dziennikarzy i tłum gapiów. Do tego teraz, gdy potencjalna mama faktycznie się w nim znalazła, z bólami porodowymi, tłum zgęstniał i pojawiło się też drugie skupisko narodu, pod pałacem. Po co przyszli? Mają nadzieję, że monarchowie rozrzucą chleb? Jakieś ulotki, garść złota? No błagam. Ceregiele urządzają też bukmacherzy, a raczej ludzie, którzy zakładają się o wszystko. O płeć dziecka, kolor jego oczu, dzień, godzinę narodzin. Imię. Toż to kompletne szaleństwo. Pójdźmy dalej. Załóżmy się czy nie będzie miało jakiejś choroby. 5:1 na wodogłowie. 10:1, że urodzi się martwe. Kto da więcej? Załóżmy się o numer buta, dzień zgonu, pierwszej kupki do nocniczka. Będzie równie wesoło. Przyznam szczerze, że podobny poziom zaangażowania w życie innych mnie przeraża. Przecież chodzi o ludzi, którzy urodzili się z konkretnym nazwiskiem. I tyle. Czym tu się podniecać? Dzięki mediom wiemy też w jaki sposób William poinformuje babcię (królową) o płci, wadze i zdrowiu dziecka. Za pomocą tajnego, wypasionego telefonu, którego na co dzień używają służby specjalne. Super. Informacja godna sensacji. Proponuję, by zadzwonił z różowego telefonu do dwóch ludzi stojących na dachu, przed oknem Elżbiety. Jeśli skoczy ten w czerwonym, to mamy chłopca. Jak ów człowiek przeżyje, dziecko będzie najzdrowszym bachorem na planecie. Wiemy również w jaki sposób Anglia dowie się o imieniu i płci. Powstanie wypasiona ramka, którą odpowiednie służby wystawią na widok publiczny, na rynku. Też trochę dziwne, nieprawdaż? Czemu nie wezmą helikoptera i nie rozrzucą kamiennych tabliczek, z wyrytą informacją, na głowy obywateli? Strach pomyśleć, kiedy, odpukać, dziecku faktycznie coś się stanie. Czekają nas wtedy zbiorowe samobójstwa i darcie szat? A może atak na lekarzy, szpital i zamieszki? Proponuję też polski system żałoby narodowej. Dzieciak ma kolkę? Tydzień żałoby narodowej. Ulało się mleczko? Dwa tygodnie. Szkoda, że ludzie nie potrafią się skoncentrować na własnym życiu. Świat oszalał. Ciekawe, czy z biegiem lat atencja względem ludzi z określonych rodzin spadnie... Założymy się?



poniedziałek, 22 lipca 2013

Zew przeszłości

Klasyka


   Choć jestem zdeklarowanym graczem z krwi i kości, komputer otrzymałem dość późno. Miałem wtedy chyba z 11 - 12 lat. Wcześniej korzystałem z podróbek Nintendo, dostępnych na każdym bazarku. Dziesiątki kardridży, w tym złota piątka, czwórka, kultowe 168 in 1, te klimaty. Poprzednie generacje konsol, w tym kultowe Playstation i Playstation 2 mi umknęły. Często słuchałem wielu zachwytów moich kolegów na temat owych maszynek do grania, zawsze jednak miałem na uwadze, że ich dobre wrażenia, mogą być wypaczone przez miłe wspomnienia z dzieciństwa. Obecnie, dzięki uprzejmości niejakiego Marka K., mam okazję przekonać się na własnej skórze, co ma do zaoferowania konsola Playstation 2.

Tak wygląda jeszcze w pudełku...
   Po wyjęciu z pudełka zaskakuje rozmiarami. Jest cieniutka i niewielka. Spodziewałem się jakiegoś krzywego, brzydkiego molocha, tym czasem design i rozmiary, zdecydowanie na plus. Zaskoczył mnie też absolutny brak jakiegokolwiek menu. Od razu, po wybraniu ustawień odbiornika, przechodzimy do gry.  

Jeszcze tylko ustawmy częstotliwość odświeżania...

   I do boju! A oto jaki zbiorek wpadł w moje ręce:


   Swoją przygodę z konsolą Sony rozpocząłem od legendarnego Shadow of the Colossus. Miałem raczej wygórowane oczekiwania, więc zasiadłem do gry, z ryzykiem głębokiego rozczarowania czekającym na progu. Obawy okazały się bezpodstawne. Wsiąkłem na wiele godzin we wspaniały, minimalistyczny, oniryczny świat. Ta gra to poezja. Wspaniałe, ekscytujące pojedynki z przeciwnikami rozmiarów solidnego budynku, przeplatane wycieczką krajobrazową po przepięknie zaprojektowanych pustkowiach. Całość podlana nastrojowymi dźwiękami przyrody, robi piorunujące wrażenie. Fakt, że trzeba znaleźć odpowiedni sposób na każdego przeciwnika, oraz wspaniałe projekty antagonistów, sprawiają, że mimo niskich rozdzielczości i wielu lat na karku, produkcja zachwyca grafiką i angażującym gameplayem. Gorąco polecam.
   Już uruchomienie pierwszej z kultowych produkcji, sprawiło, że Ps2 skradła mi serce. Od tej pory nie będę się dziwił, że nowe gry nadal pojawiają się również w wersjach na wspomnianą konsolę. I pomyśleć, że przede mną jeszcze połowa Shadow of the Colossus, a potem pozostałe produkcje. Nie będę wypowiadał frazesów w stylu: "Ee... kiedyś to były gry z duszą, artystyczne, a dziś same tasiemce", ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że dawniej tworzono gry z silniejszą, czystszą pasją. Więcej możemy wyczuć radości ze stworzenia czegoś nowego, chęć zarobku ginie pod natłokiem zalet owych produkcji. Częściej podejmowano ryzyko innowacji, bo... zysk był mniejszy. Mam nadzieję, że inicjatywy typu Kickstarter, pomogą przywrócić nieco radości z tworzenia gier. A teraz wracam do Shadow of the Colossus, przede mną ósmy gigant, ponoć najtrudniejszy...

piątek, 19 lipca 2013

Chcemy twoich pieniędzy

Pan już? A Pani?



  Prywatyzacja. Dla niektórych zło, inni nie widzą lepszego sposobu na poprawę funkcjonowania różnych instytucji, czy mediów. Teoretycznie kapitalizm powinien stanowić bardzo dobry system dla działania państwa, podobnie zresztą jak demokracja. Obie koncepcje nie zawsze przyjmują się na każdym gruncie, także w Polsce, ale... cóż, przynajmniej w przypadku telewizji mechanizm sprawdza się nie najgorzej. Owszem, oglądamy tysiące reklam, ale przynajmniej pojawia się coraz więcej kanałów tematycznych. Poza tym, nikt nas nie oszukuje - żebyśmy nie musieli płacić - trzeba poszukać środków gdzie indziej. Stąd między innymi reklamy, na których można zresztą wyjść za potrzebą, albo przygotować przekąskę. Inna sprawa, że przez to filmy trwają godzinami, a blok reklamowy jest podgłoszony w stosunku do programów, które oglądamy, co bywa naprawdę irytujące. Potrafię zrozumieć i zaakceptować podobną sytuację w przypadku Tvenów, Polsatów i innych komercyjnych telewizji, w końcu to czysty biznes. Problemem jest TVP. Teoretycznie mamy do czynienia z przedłużeniem ramienia państwowej kultury, która powinna docierać do każdego domu. Kanał napędzany misją, lepszy od programów komercyjnych, ambitniejszy. Szkoda tylko, że żaden z postulatów nie jest spełniony. Bez względu na naszą indywidualną ocenę oferty Telewizji Polskiej, musimy, zdaniem TVP, płacić tzw. abonament radiowo - telewizyjny. Zgroza. W czasach konkurencji na rynku, dojrzewającego kapitalizmu, funkcjonuje hybrydowy (wcale nie mają mniej reklam od reszty kanałów) twór, żądający twoich pieniędzy, utrzymywany przez obywateli. Skandal. Gdyby chociaż szczytna idea krzewienia kultury nie była tylko pustym frazesem... Ciekawe filmy dokumentalne puszczane są o 2, 3 w nocy. Koncerty w podobnych porach (np. Red Hoci około północy), pokazywane są chyba tylko ot tak, dla alibi. Transmisje wydarzeń sportowych? Sporadycznie. Skandalem jest, że bardzo rzadko mamy okazję oglądać reprezentantów Polski w najróżniejszych dyscyplinach. Koronny sport, jakim jest w Polsce piłka nożna, wcale nie ma w tym przypadku lepiej. A już najbardziej cierpi koszykówka, której po prostu nie ma. A przez resztę czasu? Gwiazdy na lodzie, gwiazdy w lodówce, weekend gwiazd, martwe gwiazdy, gwiazdy w twoim ogródku i  inne zajmujące programy. I klan. I M jak miłość. Niesamowite, że można żądać pieniędzy za podobnie nierzetelną, nędzną pracę. Nie potrzebujemy telewizji narodowej w takim stanie. Szkoda czasu i pieniędzy. Niech na rynku pozostaną przedsiębiorstwa potrafiące na siebie zarobić. Jak w każdym biznesie. Jeśli TVP sobie nie radzi, dlaczego mamy ich wspierać? Może ja otworzę stronę, na której napiszę, że brakuje mi pieniędzy na życie i zażądam pomocy od wszystkich, co mieli okazję mnie oglądać? Przecież ubieram się dla nich, jestem piękny i interesujący. Jak TVP. Potem rozszerzyłbym działalność - czas usiąść na kartonowym pudle pod sklepem, nie zbierać pieniędzy, tylko siedzieć przez kilka godzin dziennie. Potem na stronie kazać płacić klientom wspomnianego sklepu, za sam fakt, że rzucili na mnie okiem. Ciekawe ile jeszcze takich PRL - owskich molochów będzie nas straszyć. A teraz idę spać, bo może nad ranem puszczają jakiś dobry film, a nie chcę go przegapić, czy usnąć w trakcie... 

poniedziałek, 15 lipca 2013

Światełko w tunelu

Powiew świeżości 



  Wiele padło z mych ust, słów krytyki pod adresem klientów. Można by wysnuć wniosek, iż nie spotykamy się nigdy z uprzejmością ze strony odwiedzających. Nic bardziej mylnego. Są ludzie na poziomie, o adekwatnych reakcjach na sytuacje. Ba, czasem to my moglibyśmy się od nich wiele nauczyć w zakresie relacji klient - sprzedawca. Uśmiechnięci, uprzejmi, z poczuciem humoru, wdzięczni za pomoc. Tak, tacy też u nas kupują. Szkoda tylko, że... To w większości obcokrajowcy. Smutne. Ale i budujące, że gdzieś tam, poza granicami naszego kraju, jest świat zamieszkany przez bardziej sympatycznych, oświeconych ludzi. Jasne, można powiedzieć, że wszędzie czai się buractwo, a do Polski przyjeżdżają głównie bogaci i dobrze usytuowani. Tyle, że to nie do końca prawda. Turystę z tak zwanego zachodu Europy, stać na podróżowanie, nawet gdy nie jest finansowym potentatem. Zresztą status, czy pieniądze, nie gwarantują, że jako człowiek funkcjonujący w społeczeństwie, reprezentujemy wysoki poziom. Czyżby funkcjonowały jakieś służby selekcyjne na granicach tych państw? Kompleksowo prześwietlają każdego obywatela, chcącego odwiedzić Europę środkowo - wschodnią? O witam, Pan nie umie się zachować, przykro mi. Pozostają wczasy w kraju. Zapraszamy za rok, po kursie człowieczeństwa. A może po prostu statystycznie wyższy poziom życia nauczył ludzi myśleć? Bez względu na przyczyny, efekt jest taki, że wypadamy blado na tle naszych braci, Europejczyków. Fakt, pracując w danym w kraju (w tym przypadku - Polska) spotykamy bardziej kompleksowy obraz społeczeństwa. Miejscowych, oraz podróżujących. Może zawsze, ci oblatywacze, turyści, są na automatycznie wyższym poziomie kultury, niż lokalni mieszkańcy? Czyżby w krajach Europy zachodniej, gdybyśmy w charakterze podróżnika, odwiedzili ich, zastalibyśmy podobną bandę indywiduów, jak w Polsce? Może zachodni turyści uciekają przed buractwem do innych krajów? Wątpię. Myślę, że po prostu (jeszcze?) nie dogoniliśmy normalności. Długa droga przed nami, ale jest nadzieja. Uprzejmy obcokrajowiec, stanowi wzór pożądanych zachowań, przebłysk jutra, do którego powinniśmy dążyć w przestrzeni publicznej. Osobnym przypadkiem ją Japończycy. Przerażają mnie. Kocham ich, jednocześnie nie potrafię pojąć bezmiaru uprzejmości, którą chyba mają w żyłach, zamiast krwi. Są pełni godności i szacunku. Przynajmniej ci, których miałem przyjemność spotkać. Opiszę pewien szczególny przypadek, który zapamiętam do końca życia. Do punktu informacyjnego podchodzi Japończyk. Z kamerą w dłoni, a jakże. Po kilku migowych wymianach, okazało się, że raczej nie zna angielskiego, że lubi się uśmiechać i, że wyraźnie oczekuje, iż za nim pójdę. Lekko speszony, podążyłem za moim azjatyckim klientem. Zaprowadził mnie do półki z muzyką klasyczną. Pokazał jakąś płytę na półce. Wodząc wzrokiem za jego palcem, natrafiłem na wskazany album. Oczywiście Chopin. Podaję mu krążek, dodając:
- You wanna buy this?
Lecz ów Japończyk nie przyjął płyty, tylko wskazał na mnie. Zupełnie nie rozumiałem o co mu chodzi. Stałem jak głupi. A on najpierw wskazał na album Chopina, potem na mnie. Skłonił się kilka razy i powiedział:
- Thank You.
Zmroziło mnie. Ten człowiek, dziękował jakiemuś chłystkowi ze sklepu, za to, że w jego narodzie przyszedł na świat wielki kompozytor. Uwielbiany zresztą ponoć w Japonii. Ten poziom jest dla mnie niedostępny. Mistrz. Cesarz uprzejmości. Pozytywny wariat. To nie koniec. Wyciągnął do mnie rękę, uścisnął dłoń, jeszcze raz podziękował, po czym odsunął się kilka metrów i ... włączył kamerę. Pokazał płytę, potem mnie i zaczął kręcić film. A ja? Stałem jak kołek, prezentując album Chopina, szczerząc się do kamery. Gdy w końcu wyłączył kamerę, podszedł, ponownie podziękował, skłonił się i poszedł. Nawet nie wiem czy coś kupił. Stałem jeszcze długo pod klasyką, w szoku. Swoją drogą, wyobrażam sobie jakąś japońską rodzinę, która ogląda filmy z wyjazdu swojego krewniaka. Podczas obiadu, jakiś gigantyczny, cztero - oki białas, uśmiecha się jak idiota i trzyma płytę w dłoniach. takie rzeczy tylko w Japonii! Muszę ich kiedyś odwiedzić...

piątek, 12 lipca 2013

Życzenie śmierci

Z drogi!


  Tłum to zło w czystej postaci. Na koncertach, ciężko wejść i jeszcze trudniej opuścić salę. Zgromadzeni zadeptują się, pchają, macają, chuchają wyziewami w twarz. Inteligencja zbiorowa, w przypadku mrówek sprawdza się doskonale, u homo sapiens - nie za bardzo. Im nas więcej, tym jesteśmy głupsi. Należało by się poważnie zastanowić nad zasadnością demokracji... Gorzej, że pewne symptomy zidiocenia, po rozpędzeniu tłuszczy, pozostają w człowieku do końca życia. Szczególnie, gdy mieszkamy w miastach. Jesteśmy stale narażeni na interakcję z obcym człowiekiem, skażonym stadem. Nie pojmuję potrzeby gromadzenia się w większej grupie, by protestować, manifestować, czy przekonywać. Tylko paraliżujemy ruch uliczny, uniemożliwiając pozostałym dotarcie do celu. Mam wrażenie, że podobne spędy stanowią zagrożenie dla bezpieczeństwa, same w sobie. Tylko prowokują do wyzwolenia agresji, czy niechęci. A przecież i tak nic w ten sposób nie załatwimy, prawda? Dlatego powstał kodeks postępowania. Zbiór zachowań, które pozwalają podtrzymać względny porządek w aglomeracji. Nie jest to żaden oficjalny dokument, ale proste zasady pozwalające uniknąć bliskich spotkań z obcym elementem ludzkim. Chodzenie prawą stroną ulicy/drogi/chodnika, przepuszczanie ludzi, którzy wychodzą, tudzież wysiadają, dopiero potem wsiadanie/wchodzenie. To ostatnie zresztą, opiera się na prostej logicznej zasadzie - by coś zapełnić, gdy już jest wypełnione, należy najpierw opróżnić zawartość. Proste? Nie dla wszystkich. Jeśli chodzi o poruszanie się prawą stroną, naprawdę tak fajnie jest zderzać się z innymi? Mnie to niespecjalnie odpowiada. Nie do końca jestem w stanie przejść do porządku dziennego nad faktem braku instynktu samozachowawczego u przechodniów, o niedużych rozmiarach. Nie polecam zderzenia z kimś moich gabarytów. Ja raczej przeżyję kolizję... a wy? Ocieranie się o ludzi, szczególnie wiosną, również nie należy do przyjemności. Do szewskiej pasji doprowadzają mnie również piesi, beztrosko spacerujący ścieżką rowerową. Ok, rozumiem, że komfort rowerzysty i jego bezpieczeństwo mają gdzieś, ale... co z nimi samymi? Tacy są twardzi, odporni na ból i kontuzje? Jestem bliski rozjechania kogoś dla przykładu. Pal licho bezmyślnych dorosłych, gorzej, że często spacerują ścieżkami rowerowymi całe rodziny. Z małymi dziećmi. Ciekawe jakby zareagowali na rozjechanie pociechy? Straszne, że nie dbają w ogóle o swoje potomstwo. Wielu przy okazji pali papierosy przy dzieciach. Nic, tylko podejść i z piąchy. Potem z kopa. Martwi mnie również stałe zanikanie uprzejmości, na podstawowym poziomie, względem kobiet. Rozumiem dążenie do równouprawnienia, ale moim zdaniem jedno z drugim w tym przypadku nie ma nic wspólnego. Noszenie ciężkich rzeczy za kobiety - różnice w budowie ciała (tak ma być, po prostu). Przepuszczanie w drzwiach - warto jakoś ustalić kolejność, by wszyscy nie pchali się naraz. Poza tym, znów biologia (jak w przypadku ciężarów), samiec zabiegający o względy samicy to norma w naturze. Poza tym te wszystkie uprzejmości względem kobiet, pozwalają łatwiej zarządzać interakcjami na ulicach. Nie do końca funkcjonuje również zwrot "dzień dobry". Owszem, część ludzi rozumie go, reaguje odpowiednio, gdy padnie pod ich adresem, ba, nawet sami inicjują wymianę zdań, zaczynając od wspomnianej uprzejmości. Ale większość albo nie reaguje wcale, albo są wyraźnie zaskoczeni i zbici z tropu. Ileż to razy "zaatakowałem" np. sąsiada "dzień dobry". Facet nie odpowiada. Myślę sobie: "No nic, znowu się nie udało". Zaczynam się zastanawiać, czy to nie ja jestem wariatem?  Apeluję - Żyjmy podług tych niewielu przecież zasad, które pozwolą, bez traumy, funkcjonować w przestrzeni publicznej. A gdy następnym razem pomyślisz o radosnym spacerze ścieżką rowerową, nerwowo spoglądaj za siebie. Być może zdążysz dostrzec jak ostro pedałuję...



  

środa, 10 lipca 2013

Terro - Turysta

Wszyscy jesteśmy Terrorystami



  Z telewizji możemy dowiedzieć się, że zamach terrorystyczny w Polsce jest jak najbardziej realny. Niektórzy twierdzą nawet, bez sensownych dowodów, że mieliśmy już jeden, spektakularny, w wyniku którego zginął kwiat polskiej polityki. W tym jeden człowiek, co ukradł księżyc. Szczerze mówiąc jakoś nie potrafię sobie wyobrazić samochodu pułapki np. na Marszałkowskiej, albo pod jakimś barem. Prędzej będzie to rower pułapka, albo coś w tym stylu. Zabójca na hulajnodze, albo pieszy kamikadze. Zamachowiec z kijem, snajper strzelający z procy. Jaki kraj taki zamach. I dobrze, akurat w tej dziedzinie nie potrzebujemy zawodowców. Jednocześnie chyba nie mamy wystarczającej ilości mniejszości narodowych, by realnie obawiać się podobnego zdarzenia. Kto miałby zostać zamachowcem? Moherowe berety? Grupka prężnych staruszków, wspierana przez podstępne 70 latki? Obrzucaliby ludzi na ulicy różańcem? Albo napchaliby kamieni do wspomnianych beretów i zatłukli jakiegoś przechodnia na ulicy, blokując drogę ucieczki balkonikami? Może ataku należy się spodziewać ze strony Ormian podróżujących kolejką WKD? Poruszają się oni bez biletów, rozmawiają tylko w swoim języku, hałasują i wyrzucają śmieci przez okno. Niestety, jeśli wierzyć słowom mojego kolegi, każdy z nich ma status uchodźcy, co wiąże się z pewną zapomogą, mieszkaniem i kilkoma innymi przywilejami. To chyba ostatecznie wyklucza ich z grona potencjalnych zamachowców. W końcu układa im się u nas całkiem znośnie. Generalnie, nie uważam, że należy jakoś szczególnie przejmować się wizją zamachu terrorystycznego w Polsce. Mamy bardziej realne problemy. Pewna szacowna instytucja, o której wielokrotnie już miałem okazję wspomnieć, ma jednak odmienne zdanie na ten temat. Mowa oczywiście o PKP. Ostatnio pojawił się osobliwy komunikat, który można usłyszeć tak na dworcu, jak i w podziemiu handlowym. Brzmi mniej więcej tak: "Uwaga. Nie należy zostawiać bagażu bez opieki. Samotny bagaż może zostać skonfiskowany i zniszczony na koszt właściciela." Genialne rozwiązanie, od razu czuję się bezpieczniej. Ciekawe tylko po jakim czasie bagaż zostanie uznany za porzucony? Postawię walizkę, odejdę kilka kroków, a agent PKP ucieknie z moim bagażem. Potem ukradną zawartość, resztę spalą, a ja dostanę rachunek. Może wprowadzą na stałe stanowisko "pozyskiwacza"? Dobry sposób na podreperowanie budżetu. A i co ciekawsze klamoty trzeba zostawić dla siebie. Płacisz za bilet, to i zapłać za kradzież swoich rzeczy. Rewelacja. Przecież możesz być terrorystą, prawda? Ciekawe jak odbywa się owo niszczenie, czy możemy być przy tym obecni, czy jest szansa odzyskania rzeczy? Mogliby dać ogłoszenie przez głośnik, że znaleziono taką, a taką walizkę, że można odebrać w jakimś określonym punkcie. Szczęśliwy podróżny odetchnąłby z ulgą, wszak nie zgubił jednak swoich klamotów. Na miejscu okazało by się jednak, że to nie koniec kłopotów.
- Dzień dobry, podobno jest tu moja walizka.  
- A tak, proszę ją jednak opisać, wie Pan, względy bezpieczeństwa.
- Zielona, na kółkach z drewnianą rączką.
- Zgadza się. Oto rachunek.
- Jaki rachunek?
- Zniszczyliśmy bagaż. Wie Pan, względy bezpieczeństwa.
Kusi, by pozostawić coś na próbę. Nie mam też wrażenia, że to rozwiązanie w jakimkolwiek stopniu poprawia moje bezpieczeństwo względem zamachu terrorystycznego. Pewnie dlatego, że wszyscy jesteśmy terrorystami w oczach szacownych instytucji. Choć z drugiej strony, chodzi pewnie tylko o pieniądze, albo utrzymanie u władzy, za pośrednictwem wprowadzania nowych pomysłów. By nikt nie zarzucił bezczynności na określonym stanowisku. A że pomysł głupi? Trudno. Ważne, że jest. W naszym kraju to wystarczy.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Złodziej też człowiek

Inny świat

  W sklepie można kupić wiele rzeczy. Większość można potem podarować bliskim, część odsprzedać. Tylko jak na tym zarobić? Obniżając cenę zakupu do zera. Kradnąc. W centrum handlowym, oraz w every - shopie, w którym przyszło mi przebywać przez osiem godzin dziennie, pięć dni w tygodniu (uśredniając w skali miesiąca), dochodzi czasem do kradzieży. Zwykle, gdy mamy do czynienia z zawodowcami, zbrodnia pozostaje niewykryta, a półka może odetchnąć po utracie pewnego ciężaru, w postaci płyty, czy książki. Zdarza się jednak, że złodzieja można przyłapać na gorącym uczynku. Niektórzy z nich niosą ze sobą spory bagaż komizmu, szaleństwa, z domieszką absurdu. Pewien hindus został przyłapany na próbie uszczuplenia zasobów towaru typu płyta, co skończyło się zatrzymaniem i zaprowadzeniem delikwenta na zaplecze. Facet posługiwał się łamanym angielskim i był bardzo nieprzyjemny. Zastrzegał, że zaskarży cały sklep, po czym... rozpiął rozporek i nasikał do kontenera. Naprawdę. Najlepsze jest to, że potem próbował zdjąć portki jeszcze niżej i zrobić kupę do innego, ale, jak powiedział ochroniarz:
- Powstrzymaliśmy go.
Zaprawdę powiadam wam, do dziś zachodzę w głowę, w jaki sposób. Kijem? Zatkali co trzeba, czy raczej złapali za pasek i podciągnęli spodnie? Wyobraźnia podsuwa mi kilka bardziej abstrakcyjnych i obrzydliwych rozwiązań, które zachowam dla siebie. Dość powiedzieć, że część wymaga odpowiednich gadżetów, do innych wystarczą palce... A może użyli perswazji?
- Nie no, proszę Pana. Odpuść Pan sobie dwójkę, dobra?
- Stój! Nie strzelaj!
Niesamowite. A człowiek ów był ubrany całkiem zwyczajnie, umyty, wypachniony - normalny przechodzień. A w głowie... łajno. Ciekawy sposób na przekonanie do swoich racji, czy zemstę. Szkoła, Jacuś wezwany do odpowiedzi, marudzi, nie chce podejść. Nauczycielka:
- Jacek, bo postawię ci jedynkę! Marsz pod tablicę.
A Jacuś na to wstaje, ściąga portki, nachyla się i już zaczyna, gdy nagle Pani przerywa:
- Dobra, Jacuś. Zapytam Mariolkę, siadaj. 
Kiedyś wykorzystam. Nie dalej jak dwa dni temu, podchodzi do mnie łysawy facet, o lekko nieświeżym oddechu, choć jeszcze trzeźwy i prosi o znalezienie jakiegoś disco polo. Zaprowadziłem go do półki, w między czasie pojawiła się też jego kobieta, tłumaczę im, że mamy tylko jedną składankę. Zaznaczyli w odpowiedzi, że łakną "tych starych, najlepszych". Zgodziłem się, że kiedyś to było prawdziwe disco polo, a nie ten chłam, co wciskają nam w  dzisiejszych czasach, po czym znalazłem ową płytę, wskazując, że jest na niej między innymi Shazza. Ucieszyli się, poczęli analizować cenę ustrojstwa. Dwupłytowe wydawnictwo za około 40 zł. Z uśmiechem na ustach, z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku, zostawiłem ich między półkami i udałem się w swoją stronę. Nie upłynęło nawet pięć minut, gdy minął mnie biegnący ochroniarz. Po chwili wrócił, prowadząc ujętą parę od disco polo. Pokręciłem głową, parskając przez zęby. Wracam na dział składanek, na prośbę ochroniarza odszukuję pudełko po skradzionej płycie i... wtedy właśnie zrozumiałem, że mam do czynienia z koneserami. Państwo rozpakowali z folii składankę disco polo i ukradli tylko jedną płytę. Druga została na miejscu. Chyba nie działali w myśl zasady, "jak kraść, to miliony". Nie wiedziałem, że muzykę disco polo warto różnicować. A jednak... szkoda mi artystów, których nagrania były na porzuconej, niechcianej płycie. Nawet za darmo nikt nie posłucha. Nawet złodziej. Innym razem, pewien dresiarz ukradł świeczkę zapachową. Tłumaczył, że na prezent dla "bejbe". I jak tu ich nie kochać? Bywa, że spotykamy też wyjątkowo łebskich oprychów. Jeden nawet ukradł atrapę. Puste pudełko z okładką gry. Prawdziwa dostępna jest przy kasie, ale cóż, może pogra na papierowej konsoli? No nic, pora kończyć. Dziś pracuję, może spotkam jakiegoś wesołego złodzieja? Śmiechu nigdy za wiele ;).

sobota, 6 lipca 2013

Polish Psycho

Lustro


  Jako gracz, często muszę odpierać ataki na swoje hobby. Że głupie, niezdrowe, dziwne. Naczelnym argumentem stało się zdanie: „Przegrasz swoje życie przed komputerem”. Zwykle śmieję się z tego typu wypowiedzi osób, które nigdy nawet nie spróbowały pograć, choćby przez pięć minut, w jakąkolwiek grę. Ostatnio dokonałem rachunku sumienia i... zastanawiam się czy nie mieli racji.

  Fifa 13. Siedzę sam w domu, pozaciągane zasłony, telefon schowany, by nikt nie przeszkadzał. Napój pod ręką, pad w dłoniach, gram online. Borussią, albo Wisłą Kraków. Na początku jest normalnie, szczególnie kiedy wygrywam, ale gdy tracę bramkę... krzyczę na bogu ducha winny komputer, wyklinam nieistniejącego sędziego, zohydzam inwektywami mojego przeciwnika. Jeśli sytuacja na wirtualnym boisku, w moim odczuciu, jest niesprawiedliwa (dajmy na to – bramkarz wpuszcza szmatę) wrzeszczę: „Dlaczego?!”. Czasem, w złości, wyrzucam z siebie najbardziej znany, polski, okrzyk piłkarski. Owszem zaczyna się na „k”. Wtedy, w tym kulminacyjnym momencie, odsuwam się od ekranu, odkładam pada i wybucham śmiechem. Niepokojące. Dorosły facet, śmieje się sam do siebie, w pustym pokoju, w którym to chwilę wcześniej, wrzeszczał wniebogłosy. Zgroza. Zmienne nastroje, mania, początek jakiejś solidnej psychozy.

  Dark Souls. Znów zaczyna się spokojnie. Wszyscy ostrzegali, że będzie trudno, wręcz niemożliwie do przejścia. Tymczasem gram sobie w najlepsze, idzie raczej gładko – do pierwszego bosa, którego również zaskakująco łatwo posłałem do piachu. Poczułem, że chyba jestem niezły. Przedwcześnie. Festiwal zgonów, w moim przypadku nadszedł po prostu nieco później. Frustracja, złość, ponowne wrzaski na przeciwników, dziwne sterowanie, niejasne zasady. Wreszcie – krzyki na samego siebie, za nieudolność. A jednak, po każdym zgonie, kolejnych polskich okrzykach piłkarskich, wciąż próbuję raz za razem pokonać nieprzekraczalną przeszkodę. Silny posmak masochizmu, podlany ostrym sosem z czystego szaleństwa. Bo tylko wariat powtarza te same działania, licząc na inny wynik.

  Mass Effect 2. Sam początek gry, animacja ukazująca odbudowaną Normandię w wersji 2.0. Na ekranie scena iście hollywoodzka, emocje podkreślone przez kiczowatą muzyczkę – klasyczny, amerykański wyciskacz łez. Podczas oglądania podobnego filmu, tylko skrzywiłbym się z uśmieszkiem. Jednak grając w Mass Effecta... płakałem jak bóbr. Zresztą nie tylko raz trylogia Bioware'u uwydatniła moje słabostki. Nie będę przytaczał przykładów, by nie zepsuć zabawy, tym co jeszcze nie zagrali. Dość powiedzieć, że ryczałem trzy, cztery razy. Tymczasem wiadomości z realnego świata nie robią na mnie takiego wrażenia. Oglądając fakty w telewizji, bez mrugnięcia okiem przyjmuję do wiadomości kolejne tragedie.
Dodajmy więc do naszej listy jeszcze ogólne zobojętnienie, nadwrażliwość na losy nieistniejących postaci w nierealnych światach. Schizofrenia?  

  Podsumujmy: Ja, jako gracz to osobnik o niezbyt pożądanych cechach. Furiat, o zmiennych nastrojach, ogarnięty manią, ze skłonnością do psychozy. Szaleniec, zaklinający rzeczywistość, masochista, jednocześnie zobojętniały na losy świata i nadwrażliwy wewnętrznie, w odniesieniu do urojonych rzeczywistości. Potencjalny schizofrenik. Ciekawe ilu graczy przejawia podobne zachowania? Ich natężenie może się różnic w zależności od indywidualnych cech, ale szkielet potencjalnych zagrożeń dla zdrowia psychicznego jest niezmienny. Najbezpieczniej byłoby zaklasyfikować mnie jako odosobniony przypadek, wadliwą jednostkę i pewnie wielu tak zrobi. Ale czy słusznie? Może wszyscy zmarnowaliśmy sobie życie przed komputerem? Na szczęście, jak pisał Gombrowicz, mamy wiele masek, a gęba gracza jest tylko jedną z nich. Wystarczy wstać od komputera, wyjść z domu, do ludzi. Czasem trzeba. Dla zdrowia.

czwartek, 4 lipca 2013

Wierszokleta - Reaktywacja

Na temat życia...




Codziennie myślę, marzę, robię,
Żyję! Dlaczego, po co, z kim i jak?
Nieważne!
Chodzę, tworzę, mnożę, zbieram,
A co? A nic!
Więc myślę, marzę, robię, chodzę, tworzę, mnożę, zbieram!
Żyję?!
Jestem, Byłem,
Chodziłem i żyłem,
Nieważne!


Ostatki - Starość


Szczęśliwe chwile, choć tak ulotne,
Pamiętaj o nich.
Gdy pracujesz lub odpoczynkiem się raczysz,
Pamiętaj o nich.
Niegdyś każde niepowodzenie z żalem witałeś,
Lecz teraz wiesz, że to tylko chwila, one powrócą,
Pamiętaj o nich.
Dziś jesteś jak ranny wilk, opuszczony przez stado,
Skazany na śmierć, załamany.
Pamiętasz o nich?
Zaszczuty przez własne myśli,
Wciąż rodzinę wspominasz,
Lecz ich już nie ma, odeszli...
Zapomnij o nich.


Ciało



Na twardej powierzchni skrajnej lewej dłoni
Widnieje odbicie twarzy mojej
Fragment policzka w palcu małym
Zaobrączkowanego paznokieć wskazuje połowę nosa
Środkowy centralny punkt twarzy odbija
Pozostałe dwa palce prawą analogię stojących po lewej od środka

Twarz się wykrzywia w znajomym grymasie
Narcystyczne spazmy burzą cały porządek
Ale dla mnie nic poza odbiciem nie ma już sensu
Powoli z uśmiechem na ustach

Przenoszę wzrok na twardą powierzchnię skrajną prawej dłoni...

środa, 3 lipca 2013

Piszemy książkę...

Autobiografia

  Wbrew statystykom, głoszącym, że większość Polaków nie czyta nawet jednej książki rocznie (wliczając np. instrukcje do różnych urządzeń), woluminy sprzedają się nadspodziewanie dobrze. Najwyraźniej mamy do czynienia z prężną mniejszością, kupującą większe ilości (Np. mój ojciec. Cały dom w książkach). Ostatnio pojawił się nowy trend, sprzedający się nadspodziewanie dobrze (ku mojemu szczeremu zadziwieniu). To autobiografie. Nie takie zwyczajne, dotyczące ludzi ikonicznych, dawno zmarłych, albo w podeszłym wieku, zasłużonych. Chodzi o wspomnienia młodych muzyków, celebrytów i sportowców na dorobku. Osobliwe. Mamy biografię One Direction. Dwudziestoletnich chłopaczków, którzy wydali raptem dwie płyty. Pomińmy już wartość artystyczną ich twórczości, ale co można przeczytać w podobnej książeczce? Możemy pooglądać zdjęcia i poczytać o pryszczach i randkowaniu. Mało tego. Jeden z członków zespołu wydał też osobną autobiografię. Pozycja powinna liczyć z dziesięć stron. Rozdziały: Przedszkole, podstawówka, wakacje u cioci, płyta, płyta, kontrakt, kasa. Fascynujące. Nie winię wytwórni, wydawców, menadżerów, muzyków - warto zarabiać, mam żal do klientów. Przestańcie kupować nikomu niepotrzebne towary, to może powstanie więcej wartościowych. Jak wydacie kasę na coś takiego, nie starczy wam na prawdziwe książki. Mamy też biografię Biebera. Prawdziwa gratka, to młody chłopak, który wydał tę samą płytę dwa, a nawet trzy razy. Modyfikując nazwę i dodając po dwa kawałki. Brawa dla wytwórni, żerowanie na dziecięcych nabywcach opanowali do perfekcji. Gorzej, że rodzice wykładają kasę. Jak mają za dużo, to ja chętnie przytulę ;) (pieniądze, nie ich dzieci :P). To jeszcze nie koniec równie zajmujących autobiografii. Jest historia Roberta Lewandowskiego, wspaniałego piłkarza, który... znajduje się u progu wielkiej kariery i ma raptem 25 lat. To o czym napisze po zakończeniu występów? Już powoli kończy, czy co? Będzie autobiografia 2.0? Rozumiem pobudki biznesowe, ale walor merytoryczny tutaj nie występuje. Znów apel: Nie kupujcie, bardzo proszę. Warto poczekać, wszak jeśli zdrowie go nie zawiedzie, będzie jeszcze o czym pisać w kontekście Roberta. Spójrzmy na półkę, hm... a tak, jest jeszcze Michael Buble (kolejny muzyk). Przynajmniej nieco starszy. Skąd wzięła się taka moda? Naprawdę istnieje zapotrzebowanie na podobne dzieła? Jeśli ktoś jest sławny z automatu ma ciekawe życie? A może się mylę i każda z tych książek zawiera popaprane, zagmatwane losy, szalenie interesujących ludzi? Wątpię. Tu rodzi się pomysł na kolejny biznes. Może powinna powstać autobiografia kogoś zupełnie nieznanego? Dopiero owa publikacja uczyniłaby go sławnym. Wyobraźmy sobie, kampania reklamowa, zdjęcia na bilbordach. Albert Kosieradzki. Moja autobiografia. I wyszczerzona, lub zmarszczona gęba z papierosem. Wizyty w studiu, film autobiograficzny na podstawie książki, spotkanie z autorem... odwrócenie sławy. Pastisz autobiografii. A sam wolumin? Opisać zwykłe, nieciekawe, codzienne życie. Ale z estymą, żarem. Uwydatnić emocje. Radość z otrzymania dobrej oceny w szkole, rozwleczona na cały rozdział, porażka ukochanej drużyny piłkarskiej jako trzydziesto - stronicowe studium nad depresją... Opis śniadania w postaci kanapek na chlebie żytnim - dziesięć stron, skaleczenie w palec podczas krojenia - dwa rozdziały. Może przynajmniej byłoby zabawnie... na koniec jeden pozytyw dotycząc opisanych przeze mnie dzieł literackich - to wciąż książki. Czytanie jest zdrowe, więc lepiej przeczytać cokolwiek niż nic. Co nie zmienia faktu, że są ciekawsze propozycje. Wracam do lektury, jestem ciekaw, czy w następnym rozdziale Bieberowi wyrosną wreszcie wąsy...

poniedziałek, 1 lipca 2013

Najlepsza robota świata

Jakie mamy opóźnienie?

  Człowiek to wygodnicka bestia. Nie wystarczy nam schronienie w jaskini, czy marnym szałasie. Potrzebujemy domu. Mieszkań. Do tego, by się sprawnie poruszać między miejscem pracy, a wspomnianym schronieniem niezbędna jest droga. Ktoś nam jeszcze musi owe dobrodziejstwa zbudować. Robotnicy. Tajemniczy, groźni, niezbędni fachowcy. Szczwane, złośliwe i leniwe bestie. Mam pewną obsesję, gdy mijam miejsce budowy, czy napraw drogowych, placu rozbiórki, generalnie jakiekolwiek rozgrzebane dziury w ziemi, w których aktualnie pracują wspomnieni robotnicy, przyglądam im się przez kilka minut. Czy to możliwe, że zawsze trafiam na przerwę? Klasyczna sytuacja: Jest ich czterech. Dwóch siedzi na stercie cegieł, trzeci pali fajkę, a czwarty... niekiedy pracuje. Trzyma jakieś narzędzie, czasem czymś machnie, potem siada, zapala papierosa i tyle. Chwilo trwaj! Ogarnia mnie mieszanina podziwu, zazdrości i nutka złości. Bywa, że robotników jest więcej, ale pracuje zawsze tylko jeden na czterech. Czasem, choć niezmiernie rzadko, gdy plac budowy wyposażono w ciężki sprzęt typu koparka, albo inny spychacz, pracuje dwóch. Jeden obsługuje maszynę, drugi... patrzy, ulokowany bliżej niż inni. Wskazuje cele? Jak snajper i jego pomocnik, zmyślnie. Ciekawe, że nawet nie próbują stwarzać pozorów. Godne podziwu. I nie ważne jest, czy mamy do czynienia z budową mieszkań, wieżowca, czy drogi. Wszędzie wygląda to tak samo. Czy to tylko przypadek, że trafiam na takie momenty? Wątpię, wszak w budownictwie, opóźnienia są na porządku dziennym. Owszem, czasem są spowodowane brakiem pieniędzy, zmienną pogodą, ale... cóż, Panowie na pewno nie pomagają w dotrzymaniu terminu. Co ich powstrzymuje przed wyciągnięciem flaszki i zagrychy? Jeśli już przy jedzeniu jesteśmy... czasem spotkać można posłańca w pobliskim sklepie, jak kupuje bułki, kiełbasę, a czasem piwo i wódkę. Aha i papierosy oczywiście. Podejrzewam, że Panowie na budowie czekają na powrót zaopatrzeniowca. Zawsze. Gdyby ich spytać co robią, odpowiedzieli by niechybnie: 
- Czekamy na prowiant. Maciuś skoczył.
Takiego Maciusia pewnie wysyłają co piętnaście minut. Albo ruch jest nieprzerwany, jeden za drugiego, by linia zaopatrzenia była aktywna cały czas. Jak na wojnie. Gdy jest ciepło mamy również wątpliwe szczęście pooglądać nagie torsy półboskich robotników. Piwne brzuchy, więzienno - portowe tatuaże, z pokaźnymi łysinami. Zaskakująco niewielu wygląda korzystnie, a przecież imają się ciężkiej pracy fizycznej. Wysiłek plus ciężary, plus praca na powietrzu, powinny zbudować określoną sylwetkę, czyż nie? Dowodem jest kilku robotników, po których widać ciągły, solidny wysiłek. A może mają specjalizacje? Mały, szybki zwinny - zaopatrzenie, grubas to oczywiście dowódca - majster, silny, przypakowany to - robotnik właściwy, no przecież czasem trzeba faktycznie coś zrobić, mamy jeszcze mechanika - do maszyn, a oddział uzupełnia ze dwóch nie sklasyfikowanych jeszcze świeżaków. Zapomniałem o jednostce specjalnej. Pozorant. Ten facet potrafi, jeśli sytuacja tego wymaga, wcielić się na krótko w dowolną z podanych ról. Jego energia szybko się wyczerpuje, dlatego wymaga dodatkowej flaszki. Bez zagrychy. Jeszcze gorzej jest, jak zaprosisz ekipę do siebie. Na domowy remont. Przyjechało do nas kilku z Mazur, dlatego pomieszkiwali przy okazji w naszej piwnicy (starzy postanowili przebudować taras), co doprowadziło do zabawnej sytuacji. Pracowali sobie Panowie, a jakże w klasycznym systemie czwórkowym (tym co faktycznie się narobił był najmłodszy z nich), jednak do czasu... pewnego dnia nie wyleźli z piwnicy. Zbierali się jakoś tak koszmarnie długo, choć była ładna pogoda, odwlekali robotę. Ojciec udał się do nich, by pogadać, wyjaśnić o co chodzi.
Tata: - Dzień dobry. Panowie dzisiaj nie pracują? (dodam, że już mieli opóźnienie)
Majster: - Ano to zależy.
- Tak? A od czego?
- Od flachy. Tak o suchym pysku to nie wypada.
Trzeba przyznać, że facet miał jaja. Trochę załamujące, czyż nie? Najgorsze, że taras, a i owszem, przerobili, ale ze sporym opóźnieniem  i źle... Flaszkę niestety też dostali. Skąd przyzwolenie na taki stan rzeczy? W szkole straszyli, że jeśli nie będę się uczył, wyląduję na torach, albo jakiejś budowie. Zaczynam żałować, że w ogóle skończyłem szkołę. Straciłem okazję by załapać się do najlepszej roboty świata...