wtorek, 23 grudnia 2014

Narodziny Potwora

Bestialstwo kontekstowe



    W świadomości ludzkiej funkcjonuje wiele rodzajów potworów. Jedne realne, inne zupełnie fantastyczne. Bestialstwo niejedno ma imię! Każdego antagonistę opisują główne przymioty, w rodzaju pochodzenia, występowania i sposobu dręczenia istot ludzkich. Wampiry np. grasują nocą, wilkołaki występują tylko podczas pełni księżyca, a Candyman atakuje po wyraźnym przywołaniu go przed powierzchnią lustrzaną. Dziś odkryłem w sobie inny, szczególny rodzaj bestii. Potwora uśpionego w moim wnętrzu, wychodzącego na żer w określonych sytuacjach. To potwór kontekstowy, sytuacyjny. Główne narzędzia udręki? Złośliwość, łokieć w żebra, nadepnięcie na stopę, uderzenie łokciem w czubek głowy przy opuszczaniu ręki, zablokowanie przestrzeni...
    Tak moi drodzy, wracamy do morderczego tematu podróżowania tramwajem. Lata cierpień, spóźnień, oddychania przerzedzonym nadmiarem płuc powietrzem, w zamkniętej puszce ZTM - u, okazały się czynnikiem powołującym nowego potwora do życia. Lata te, są niczym pocałunek wampira, ugryzienie wilka, czy pięciokrotne wymówienie "Candyman" przed lustrem. Domenę i genezę określiliśmy, a miejsce występowania? Ano właśnie kontekstowe. Odkryłem, że odczuwam perwersyjną przyjemność, gdy trzymam się mocno na nogach w tłumie, a jakiś pchający się, knypkowaty współpasażer utknie mi gdzieś pod pachą, jednocześnie moja stopa boleśnie wbija się w czyjąś kostkę. Powietrze? A niech się kurduple duszą tam na dole, ja zadowolę się górną warstwą tramwajowej atmosfery, od siebie dołożę jedynie odrobinę dwutlenku węgla. Złowieszcze wrażenie. Kiełkuje we mnie ziarnko chamstwa, boję się, że niedługo większość wpisów o buractwie, będzie się odnosić także do mnie. Potrzebuję remedium, czegoś, co pokona bestię, jak w legendach. Czosnku, albo światła słonecznego, srebrnej kuli, lub... nie, na Candymena chyba nie ma prostego sposobu. Od dziś rozpoczynam krucjatę, będę Van Helsingiem dla wewnętrznego potwora, zwalczę postępującą zarazę. Tylko gdzie znajdę umysłowy odpowiednik osinowego kołka? A może będę jak  Blade, pół - burak, pół - człowiek i wykorzystam specjalne zdolności chamstwa, pozostając po stronie normalnych obywateli? Kuszące. Uważajcie, bo niewiele potrzeba, aby wasz wewnętrzny, kontekstowy potwór przejął władzę nad waszym ciałem! Może zaatakować podczas zakupów świątecznych, w domu, w szkole, w pracy. Dlatego następnym razem, zanim pozwolicie sobie na szkodliwe, przesycone negatywną energią, zachowanie, wspomnijcie moje słowa. No chyba, że nie straszny wam łokieć w żebrach, cuchnący oddech nad głową, albo osinowy kołek w sercu... Do zobaczenia w tłumie!


niedziela, 21 grudnia 2014

Psycho - reklama

Zbierając szczękę z podłogi...



    Coraz częściej żałuję, że włączyłem telewizor. Nawet serialu nie da się normalnie obejrzeć na pewnym komediowo - centralnym kanale. Maraton Przyjaciół spełnia swą rozrywkową rolę, ale to co wyłazi na żer w trakcie przerw w emisji mogłoby stanąć w szranki z samym Cthulhu i sprawić, że Wielki Przedwieczny sam schroniłby się na dnie morza. Groza pełznie kablem antenowym wprost do mojego mózgu. Głupota reklam to jedno, ale czasem pojawia się Uberreklama, powstała z mieszanki absurdu, debilizmu i kompletnego braku inwencji. Istny potwór, abominacja obrażająca głupotę głupoty w czystej, 100% postaci. Myślałem, że w bloku reklamowym nic już nie zmusi mnie do aranżacji spotkania szczęki z podłogą. Najpierw małe wprowadzenie. Sprawa dotyczy dwóch reklam, ale dopiero druga w pełni odsłoniła drogę do krainy żenady i bezsensu. Pierwsza, jakże niewinna była jedynie bezsensowna i głupia, jak większość koleżanek, ale w połączeniu z młodszą siostrą, tworzą duet na miarę Jima Carreya i Jeffa Danielsa. Akcja ma miejsce w restauracji. Facet zamawia specjalność szefa kuchni, czeka z niecierpliwością, za towarzystwo mając piękną kobietę. Zjawia się kelner, niosąc przykrytą tacę. Uśmiechnięci - mężczyzna, kobieta kelner, następuje odsłonięcie tacy. Dwa uśmiech natychmiast znikają. Jedyny posiadacz radosnego grymasu z dumą prezentuje klientom plastikowe opakowanie ryby firmy L***** (Nie, nie zasłużyliście na darmową reklamę!). Skonsternowany klient (a kto by ku... nie był?) prosi o spotkanie z szefem kuchni. Ten zjawia się cały w skowronkach, z rysem psychopatycznego mordercy w kącikach ust. Wywiązuje się dialog (odtwarzany z pamięci, nie chcę tego więcej oglądać!).

Klient: - Przecież to jest śledź L******!
Szef: - Zgadza się, to specjalność szefa kuchni!
Klient: - Ale ja zamawiałem co innego!

Szef kuchni uśmiecha się szelmowsko, odchodzi. Klient pozostaje z wyrazem ciężkiego szoku na twarzy, a widzom serwowana jest gadka szmatka o niesamowitym smaku i zaletach śledzia w pudełku firmy L******.
Co to jest, do cholery? Komuś się nie udało. Skojarzył własny produkt z rozczarowaniem. Do tego fabuła zupełnie nie ma sensu. Ani to zabawne, anie nie przykuwa uwagi. To już lepiej pokazać jakieś słodkie, futerkowe zwierzę, które leży na pudełku ze śledziem przez 30 sekund. Gdzie radość, uśmiech, pozytywne skojarzenia? Tylko zbici z tropu i wymłóceni mentalnie, bogu ducha winni klienci, w szponach zwariowanego, socjopatycznego szefa kuchni. 
    Najgorsze jest to, że dziś widziałem kontynuację tej reklamy. Ktoś w agencji chyba złapał się za głowę, nie mogąc pogodzić się z faktem, iż pierwszy film w ogóle trafił do telewizji. Próbowali ratować sytuację - nie udało się. Jak wygląda spot, który zakłócił mój dobrostan? Kilkoro młodych ludzi zamówiło pizzę. Do drzwi dzwoni dostawca, otwierają, a tam... Szef kuchni (tak, ten sam zimny psychopata) w kuchennym stroju, na który narzucił czerwoną kurtkę dostawcy, a zamiast klasycznej szefowskiej czapki, nakrywa głowę czapką z daszkiem. Z dumą otwiera pudełko, a tam, nie zgadniecie... kilkadziesiąt, ułożonych jedno przy drugim, plastikowych pudełek ze śledziem firmy L******! Teraz dopiero zrobiło się upiornie. Najlepsze jest to, że młodzi ludzie zachowują zdrowe zmysły i przemawiają w imieniu widza:
- Przecież to nie jest pizza!
A na to zimny psychopata z mrocznym uśmiechem:
- Ale coś bardzo zbliżonego! (No pewnie! Ja też często mylę śledzia z pizzą. Śledź na cienkim z pepperoni i podwójnym serem proszę!) 
Po czym nie zgadniecie - odchodzi szczerząc się pod nosem. Mnie przeszły ciarki, szczęka jest już u sąsiadów piętro niżej. Ale to nie koniec. Ostatni kadr prezentuje wnętrze samochodu. Na pierwszym planie prowadzący auto Szef Psychopata uśmiecha się, a w tle, na tylnym siedzeniu widzimy związanego i panicznie próbującego się uwolnić, prawdziwego dostawcę pizzy. Wyobrażam sobie, co było dalej. Śledź jest zatruty, wszyscy umierają, a szalony, zwolniony wcześniej z restauracji, socjopatyczny Szef kuchni wraca po ciała nieszczęśliwców i w piwnicy swej mrocznej willi przyrządza z nich kolejną porcję śledzia L******! Brawa dla nieudolnej agencji reklamowej i głupoty producenta. Nie ma to jak prezentować własny produkt kojarząc go z negatywnymi uczuciami - rozczarowaniem, szokiem i konsternacją. Chylę czoła. Następnym razem dwa razy zastanowię się zanim otworzę drzwi przed nieznajomym. A już na pewno nigdy nie kupię plastikowego śledzi firmy L******!

niedziela, 16 listopada 2014

Psychologia w 15 minut

(Nie)Potrzebne wsparcie




    Wspominałem już o pracy w korporacji, przybliżyłem po krótce jej  blaski i cienie (długie, a jakże!). I właśnie w owym cieniu kryje się pewna tajemnica. Grupa osób, całkiem pokaźna, stworzyła niszę, wykorzystała korporacyjną skłonność do marnowania pieniędzy i uwiła sobie gniazdko tuż przy kopalni korporacyjnej mamony. Żerują na idiotyzmach w zarządzaniu firmą, lukach, bezmyślności zarządzających, mydlą oczy, zawłaszczają spory kawałek finansowego tortu. Są jak sprzedawcy kukurydzy na polach tejże, handlarze oferujący powietrze, które póki co jest jeszcze za darmo. Najwyraźniej ludzie ci znaleźli lukę w zabezpieczeniach wirtualnego prezesa. Ciekawe, czy mają jakiegoś legendarnego założyciela, który pierwszy odkrył możliwość wzbogacenia się kosztem międzynarodowego molocha. Kim są podziwiani przeze mnie cwaniacy i szczęśliwcy? To wszelkiej maści organizatorzy szkoleń. Tak, tak, psychologowie, trenerzy i tym podobni osobnicy. Chwycili Pana Boga za nogi i ani myślą puścić! Jak inaczej nazwać można szkolenie z empatii zorganizowane dla pracowników, jak tylko żerowaniem na organizacji? No błagam, będziemy uczyć dorosłych ludzi, że należy współodczuwać z bliźnim za pomocą kilku - godzinnego pseudo szkolenia? Jasiek, jesteś niedobrym, zblazowanym człowiekiem, teraz przez trzy godziny zastanów się co jest dla ciebie ważne, potem zagramy sobie dziadowskie scenki przy kamerze i wyjdziesz odmieniony! Po co nam więzienia i resocjalizacja jak wystarczy zatrudnić trenera, który w mig załatwi sprawę! Najzabawniejsze jest to, że podstawą jakiejkolwiek przemiany, na bazie pseudo - psychoanalitycznej, konieczna jest chęć ze strony uczestnika/pacjenta. W jaki sposób korporacje próbują uzyskać ten efekt? Najpierw standardowo, obrażając nawet inteligencję krzeseł, na których siedzimy - poprzez korpo - bełkot pseudo - motywacyjny, wiecie np. wysyłając maila do pracowników o poniższej treści:

Moi drodzy!

To szkolenie stanowi ogromną, darmową, szansę na pogłębienie istoty waszego człowieczeństwa. Wykorzystajcie tę szansę, aby wzmocnić swe umysły i stać się bardziej otwartym na dobro drugiego człowieka.

Problem narasta, gdy lista osób zgłoszonych na to szkolenie, wcale nie zapełnia się nazwiskami (cóż za zaskoczenie!). Wtedy dopiero zaczyna się zabawa i maile "delikatnie" zmieniają swój charakter. Dodany zostaje na przykład taki oto PS:

PS: A kto nie pójdzie na szkolenie ten nie dostanie premii!!

O tak, PS w tym przypadku rządzi. Jak to możliwe, że nie łyknęli tak zgrabnie sformułowanej gadki motywacyjnej? Warto nadmienić, że są dwa rodzaje szkoleń. W godzinach pracy i poza nimi. Te pierwsze jestem skłonny zaakceptować, ba, moja korpo - strona kocha je z wzajemnością - wszyscy zyskują - pracownik odrywa się od codziennych obowiązków (jasne, traci czas, ale wciąż dostaje za to pieniądze) - trener otrzymuje gratyfikację za swoją bezowocną robotę. Tylko korporacja wyrzuca pieniądze w błoto, ale kto by się przejmował? Natomiast szkolenia poza godzinami pracy to skandal. Oczywiście tylko gdy jesteśmy do tego przymuszani (póki co... zawsze!). Nie znam się na świecie finansjery, być może jest to kolejny sposób na odliczenie sobie czegoś od podatku, tyle, że dlaczego ja mam w tym uczestniczyć? Z jednej strony podziwiam stadko trenerów/psychologów, z drugiej płaczę nad marnowaniem pieniędzy, a z jeszcze z innej, wyłania się moja teoria dotycząca genezy powstania tej niszowej funkcji i macha do nas, śmiejąc się do rozpuku. Myślę, że trenerzy są dalekimi członkami rodzin prezesów, dla których nie starczyło lukratywnych, bezużytecznych stanowisk i trzeba było stworzyć nowy zawód - Korpo Psychologa. Trzeba przyznać, że nieźle się udało. Obrzucają się stertami napisanych na kolanie dyplomów, topią uczestników w morzu ankiet satysfakcji, rozdają broszurki z przepisanymi z internetu fragmentami książek amerykańskich psychologów i bawią się z nami jak na zbiórce harcerskiej (tak, tak, byłem... raz na podobnym zgromadzeniu:P). Super fucha, nie powiem. Ciekaw jestem tylko, czy mamy do czynienia z bandą cyników, czy też część z Korpo - Psychologów wieży w swoją, nazwijmy to - misję. Muszę kiedyś spytać, okazji będę miał pewnie co niemiara... Co będzie następne? "Jak pokochać siebie"? "Szanuj sąsiada"? "Asertywność w 15 minut"? Pokłady inwencji trenerów są równie niewyczerpane co liczba książek/poradników amerykańskich psychologów. Strach się bać. Mam jeszcze 20 minut do wyjścia, hmm, to może nauczę się kontrolowania gniewu, tak, tyle czasu będzie w sam raz. I jeszcze 5 minut na rozgrzewkę!

PS: Nie przeczytałeś/łaś całego tekstu? Nie dostaniesz premii!

niedziela, 2 listopada 2014

Korpo - myślenie

Nam myśleć nie kazali...



    Każde miejsce pracy ma swój klimat. Czasem są to zbiory określonych zawodów, w których pracownicy posługują się określonym językiem, powielają pewne reakcje, schematy w działaniu, wypracowane przez bardziej doświadczonych kolegów. Często też jest to związane z zasadami bezpieczeństwa, wynika z logiki danego stanowiska. Rutyna buduje ów klimat. Policjanci, strażacy i inne służby mają swój slang, sposoby na odreagowanie stresującej pracy, do tego muszą się zastosować do skomplikowanych zasad bezpieczeństwa. Dlaczego? Aby nie doznać uszczerbku, na najcenniejszym przecież dla człowieka -  zdrowiu. Sklepikarze posiadają swój kodeks, przejawiają zachowania mające na celu sprzedaż swoich towarów i budowę kontaktu z klientem (w końcu to istota ich pracy). Do tej pory w przykładach posługiwałem się logiką, czas na meritum dzisiejszej paplaniny. Jest pewien szczególny model pracy, przypominający piramidę z wierzchołkiem gdzieś wysoko w chmurach, którego pracownicy z dolnych rejonów nawet nie dostrzegają. Jest to praca z najbardziej specyficznym i nielogicznym zbiorem zasad, składającym się na komiczny klimat. Mówię o korporacji. 
    Twór, który przybył do nas z "zachodu" całkiem bezczelnie rozpanoszył się w naszych słowiańskich duszach. Rozwiązania żywcem wyjęte z korporacji pochodzących głównie z USA i Japonii, miejscami natrafiły w Polsce na podatny grunt, lecz także na solidny, nieurodzajny beton, jaki stanowią nieprzystosowani, często w trakcie studiów, światli przedstawiciele polskiej młodzieży (ekhem, ja się już nie zaliczam :P. Pracuję z ludźmi młodszymi czasem o 8 lat - zgroza ;)). Tacy młodzi ludzie posługują się, o zgrozo rozumem i logicznym myśleniem. Do tego są pracowici i ambitni. Taki pracownik niezbyt pasuje na podstawę piramidy. Wypali się, sfrustruje, a chmurny wierzchołek wydoi go do cna. Korporacje hodują więc lawirantów, cwaniaków, leniwych (zostałem wywołany do tablicy;)), stwarzających pozory pracy, nie zadających pytań obiboków. Korporacyjny język i pseudo - motywacyjny bełkot, który może i sprawdza się u Amerykanów (fascynująca mentalność i emocjonalność) u nas spotyka się z wyśmiewaniem i opadem szczęki. Aby pracować w korporacji należy wyposażyć się w pancerz na umysł chroniący inteligencję, albo solidne klapki na oczy, by nie zwariować. Polecenia przekazywane przez przełożonych, często niespójne, bądź bezsensowne, pochodzą nie wiadomo skąd. Z mitycznej góry (a może istnieje po prostu jakaś Góra Prezesów, gdzie wszyscy mieszkają?). To forma głuchego telefonu. Legendarny prezes wydaje polecenie (pewnie uzyskał wnioski z kolejnych, wspaniałych badań rodem z USA), które przekazuje podwładnemu, ten kolejnemu i tak dalej, aż do podstawy piramidy. Może po drodze ktoś się pomylił i wszystko poplątał? Swoją drogą komunikacja głównie mailowa to bardzo specyficzne podejście do przekazywania informacji. Czasem myślę, że ktoś stworzył generator korporacyjnych poleceń, czy usprawnień. Naciskamy guzik, a system automatycznie, całkiem losowo generuje jakieś korpo - polecenie. To by tłumaczyło bezsens działań, które czasem człowiek z nizin musi wykonać. Korpo jest zresztą wszystko. Korpo - myślenie, korpo- język, korpo - zebranie, korpo - człowiek, czekam na korpo - niebo, czy korpo - cmentarz dla elit. Koniecznie na plastikową kartę i odpowiednie hasło. Jak się dostosować? Naprawdę nie warto zadawać pytań, jątrzyć, to jak walka z wiatrakami. Przetrwają tylko ci, którzy przestaną przekazywać swe myśli w górę piramidy. Przykład? Kolega otrzymał polecenie zgromadzenia tzw. sampli, czyli komputerów, które umożliwiają czasem pomoc klientom, poprzez empiryczne sprawdzenie zaproponowanych rozwiązań, czy problemów, z którymi się owi klienci zmagają. Wspomniane sample zbierał, by utworzyć jakąś mityczną strefę. Zapytany po co to wszystko, odpowiedział:
- Nie wiem, stary. Każą zbierać, to zbieram. Nie obchodzi mnie to.
Piękne i jakże prawdziwe. Co się stało z samplami? Są przykute do stołu, pod alarmem, który co chwilę się włącza i uniemożliwiają komfortowe korzystanie z nich. Przykro mi Panie kliencie, nie pomożemy ;). Generator usprawnień ostatnio zaproponował nową opcję dla pracowników - żart dnia (powinno być żal dnia). Grupa osób ma za zadanie codziennie rozesłać dowcip do wszystkich pracowników. Nie da się z tego zrezygnować, wielu próbowało. A dowcipy? Kwaśne jak diabli. Do tego sama ekipa, choć wcale nie chce kontynuować, wciąż musi słać kolejne żarty. To jakby zmuszać komika pod groźbą anihilacji jego rodziny, by ten zabawiał w sposób niewymuszony gości na przyjęciu urodzinowym dla dzieciaków. Bardzo skuteczne metody, Panie Mityczny Korpo -Prezesie. Korpo - czas kończyć, pożegnam korpo - was, korpo - racyjnym do widzenia.
Dziękuję za korpo - rozmowę, korpo - pozdrowienia i do korpo - usłyszenia!

piątek, 19 września 2014

Wojna!

Polsko - Ruska, a jakże...



    Wygrana z Rosją zawsze stanowi źródło satysfakcji dla Polaków. Niezależnie od dziedziny - sport, polityka,  osiągnięcia naukowe - wymieńcie cokolwiek, wszędzie potrawa zwycięzców smakuje wyjątkowo dobrze. Skomplikowana historia oraz ostatnie wyczyny Putina na arenie międzynarodowej tylko podbiły stawkę. Któż nie chciał zmiażdżyć na sportowym polu przeciwnika takiej rangi? Należę to entuzjastów takiego zwyciężania. Wczoraj padło na dziedzinę dla nas niezwykle korzystną - siatkówkę, w której czujemy się od lat bardzo mocni. Zwyciężyliśmy 3:2, tylko dlatego, że prowadząc już 2:0 zapewniliśmy sobie awans do półfinału, motywacja zawodników spadła, stres zelżał - gra trochę ucierpiała. To wielkie sportowe zwycięstwo i mały prztyczek dla zawsze butnych Putinowskich Rosjan. Sam przywódca pewnie ma to gdzieś, ale ja odczuwam dodatkową satysfakcję. Płytkie? A jakże, ale skoro sprawia tyle radości... zresztą rosyjski siatkarz dołożył swoje trzy grosze przed meczem - pogardliwie określając Polaków "pszekami" i strzelając do naszych kibiców z niewidzialnego karabinu. Jasne - gwizdano na drużynę Sbornej od początku mistrzostw, do tego parano się rzeczonym procederem podczas odgrywania rosyjskiego hymnu (co prywatnie mi się bardzo nie podoba), ale takie zachowanie nie przystoi profesjonalnemu zawodnikowi. Przyznaję, że cieszyłem się jak dziecko po zakończeniu pierwszych dwóch, zwycięskich setów (nie oszukujmy się - potem nasi trochę odpuścili) i w ogóle się nie wstydzę swojej reakcji. Szacunek dla kibiców przebranych za Putina w naszych narodowych barwach - to wolny, niezależny od Rosji kraj i warto pokazywać, że możemy się podśmiewać ze wschodniego dyktatora. Ubawił mnie również kordon memów, dotyczących wczorajszego wydarzenia. Mój ulubiony - na zdjęciu Putin mówiący:
- To nie była reprezentacja Rosji, nie posłaliśmy do Polski naszych chłopców. Takie stroje można kupić w każdym sklepie. 
Idealnie oddaje Rosyjską propagandę i ukrywanie porażek kosztem własnych obywateli. Kursk się kłania, gdy nasi wschodni pseudo - sąsiedzi woleli zataić katastrofę łodzi podwodnej, żeby tylko nie skorzystać z pomocy USA. Co pozbawiło załogę nawet cienia szansy na przeżycie zdarzenia. Wracając do meczu - po zakończeniu rywalizacji polscy kibice skandowali:
- Daswidania!
Na co nasz rosyjski siatkarz - recydywista odpowiedział... opluwając kilku kibiców.
Uberklasa. Skandal i metr mułu, tym większa satysfakcja z wygranej. Bardzo dziękuję chłopakom za ten wieczór - to wielkie zwycięstwo, tylko sportowe, ale jakże miłe dla duszy. Może nie mielibyśmy szans w dziedzinie potyczki zbrojnej, lecz we współczesnej Europie takie starcia nie powinny mieć miejsca. Konflikty zbrojne stopniowo zastępowane są rywalizacją sportową. Szkoda, że niektóre narody jakoś nie dorosły do takowej świadomości. Dlatego nie pozostaje mi nic innego jak zawołać wraz z innymi:
- DASWIDANIA!

niedziela, 7 września 2014

Prassufka

Cykl cykliczny



    Donald Tusk. Pan Donald Tusk. Premier. Przewodniczący rady europejskiej. Opozycja będzie musiała nauczyć się nowych określeń dla Mistera Samo Zło. Koniec z pogardliwym Tusk to, Tusk tamto. Rozumiem język polityczny, próbujący w oczach mas umniejszać danego polityka, ale od dawna wkurzała mnie PISowa maniera. Notoryczne pomijanie podstawowego szacunku względem rywala. Żadnego Panie prezesie, premierze, jedynie per "Tusk". Pewnie im teraz głupio. Nie chcę zostać posądzony o jakąkolwiek sympatię polityczną - Platforma mocno mnie zawiodła, ale chamstwa nie lubię. PISu zresztą też ;). Jasne - krytyka względem naszego nowego towaru eksportowego nie zmalała, jednak zarzuty opozycji brzmią teraz zdecydowanie żałośniej. Pretekstem do powstania niniejszego słowotoku są jednak sprawy towarzyszące nominacji Donalda Tuska na szefa rady. Rzecz dotyczy języka. Panowania nad nim, deklamowania, układania w dziubek, rulonik, przeżuwania w celu wyartykułowania określonych fraz w zrozumiałej dla anglojęzycznych słuchaczy formie. Sam premier nie kryje swego deficytu w tym zakresie. Jest to mieszanina obciachu i wstydliwej niedyspozycji. Doprawdy człowiek na podobnym stanowisku powinien radzić sobie znakomicie, szczególnie po kilku latach jako szef rządu. Niejako mimochodem winien był się nauczyć angielskiego na tip top. Złośliwi powiedzą, że nie miał czasu - cały czas dbał o mateczkę Polskę. Ja dodam: Nie rozumiem jak mógł nie przyswoić jednej z podstawowych umiejętności współczesnego obywatela świata. Jednocześnie podobała mi się konferencja, na której sypnął dwoma dobrymi żartami na temat swej wstydliwej niedyspozycji, osobowościowo więc daje radę. "I will polish my english" moim zdaniem przejdzie do historii i jakkolwiek betoniaste, wywołało salwy śmiechu dziennikarzy. Wypada pokładać nadzieje w zapewnieniu, iż do grudnia faktycznie premier poczyni znaczące postępy. Sytuację tylko trochę ratuje znajomość Niemieckiego. Jest jednak coś co w całej sprawie przeszkadza mi zdecydowanie bardziej. Pewna niebieska, 24 godzinna stacja, wyemitowała spotkanie z ekspertem, nauczycielem i lektorem języka angielskiego. Prześmiesznym staruszkiem z rzedniejącą, wysmarowaną czarną farbą, śmieszną fryzurą. Po drugiej stronie stołu zasiadła niebrzydka dziennikarka. Przedmiotem konwersacji była oczywiście nieznajomość angielskiego przez przyszłego mistrza rady. Poziom dyskusji? Dla omijających Media Markty. 
- Jak Pan myśli, czy znajomość innych języków (Niemieckiego) może pomóc w nauce angielskiego, czy raczej stanowi przeszkodę? (Argh... to nie jest nawet porada z kobiecego pisma. Równie dobrze mogłaby zapytać: - Czy bieganie na trawie może pomóc w bieganiu po asfalcie, czy też wydatnie przeszkadza? Niestety, proszę Pani. To zupełnie inny rodzaj biegania, używa się do tego innych mięśni. Trzeba na początku swego życia wybrać na jakiej powierzchni zdobędziemy specjalizację. Po pozostałych podłożach będziemy mogli tylko niespiesznie chodzić. No kur... nie wieżę. Czy pisanie długopisem czarnym może pomóc w nauce pisania długopisem niebieskim, czy też stanowi utrudnienie? Odpowiedź jest oczywista - kolor należy wybrać raz na całe życie. Oba przypadki wymagają zupełnie różnych umiejętności.)
Co będzie następne? Reality show, w którym polityk uczy się prowadzić samochód, a stado ekspertów analizuje jego szanse na zostanie kierowcą rajdowym? Było w programie jeszcze kilka durnych i pobieżnych pytań, ale zacytowane wsysa je nosem i miażdży spojrzeniem. Poziom publicznej dyskusji medialnej kuleje. Proponuję program na tvn 24 pt. Oczywista Oczywistość. Cieszyłby się dużą popularnością. Przykładowy temat dnia? "Czy picie wody zaspokaja pragnienie?", albo "Czy jak zjem 16 kotletów, to mogę przytyć?", "Czy jeśli wypiję łyk wody, potrafię wypić łyk soku?". Zostawiam was z tą niepokojącą wizją przyszłości i idę szlifować angielski, a nuż zostanę kiedyś premierem? I Jaro Kaczyński będzie o mnie mówił Aliczek, albo Kosieradzki... Cholera, wolałbym, żeby w ogóle o mnie nie wspominał, choć to i tak lepsze niż gdyby mówił do mnie. Z dwojga złego... ech... I will polish my... polish.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Przepisy

Bynajmniej nie kulinarne...



    Zawody sportowe powinny koncentrować się wokół zmagań wytrenowanych zawodników na tle jasno określonych, sprawiedliwych reguł. Przepisy są ważne, regulują zasady, pozwalają zrównać szanse, wyłonić zwycięzcę. Nierzadko kontrowersyjne stanowią zło konieczne, niwelują chaos. Rozumiem też, że kluczowe w sporcie wyczynowym są pieniądze, zgrupowane wokół największych rozgrywek, finałów. Kocham sport wyczynowy, zmagania, rywalizację, akceptuję medialny wymiar - dzięki temu mogę oglądać transmisje z wybranych, interesujących imprez. Jako kibic nie godzę się jednak z zabijaniem ducha sportu. Okradaniem, poświęcających na treningi gros swojego zdrowia gladiatorów. Niekiedy przepisy przekraczają swą rolę i stają się wiadrem pomyj w wyśmienitym sportowym daniu. Kilka dni temu odbywał się bieg z przeszkodami na mistrzostwach Europy w lekkiej atletyce. Przyznam, że nie śledziłem owego wydarzenia z wielkim zainteresowaniem - nie moja bajka, lecz podczas wspomnianego biegu wydarzyło się coś, o czym niełatwo zapomnieć. Reprezentant Francji (algierskiego pochodzenia - a jakże;)) pokonał dystans ponad trzech kilometrów jako pierwszy. Na ostatniej prostej uzyskał przewagę, która zapewniała mu zwycięstwo. Ów Francuz, po latach ciężkich przygotowań, wyrzeczeń zrozumiał, że za chwilę zostanie mistrzem Europy, zdobędzie złoto. Poniosła go radość, ulga. Niepotrzebnie. Zwycięzca zdjął koszulkę, trochę nią pomachał i zagryzł zębami. Jednocześnie dotruchtał do mety, nikomu nie wadząc. Radość nie trwała długo. Hiszpanie, których biegacz zakończył zmagania na czwartej pozycji, złożyli protest. Francuz został zdyskwalifikowany za... niesportowe zachowanie. Słucham? Ucieszyłeś się frajerze? Pomachałeś kibicom? Zerwałeś trykot? Wypierdalaj, jesteś zerem. Nie zasłużyłeś na jakiekolwiek miejsce. Jesteś ostatni, najgorszy. To są przepisy? Sport? Rywalizacja? Jest też polski akcent w całym zdarzeniu. Nasz reprezentant, pierwotnie trzeci, uzyskał w konsekwencji srebro. Jak skomentował zamieszanie? Określił zachowanie rywala jako: "Niestosowne". Doprawdy? Może wprowadźmy naukę etykiety dla sportowców? Po zakończonej rywalizacji wspólna kolacja z sędziami - nie potrafisz się zachować, rozlałeś kawę - oddaj medal. Zapieprzałeś na bieżni? Nieważne! Przecież zdjąłeś koszulkę! Zwariowałeś? To najbardziej niesportowe zachowanie w historii wszechświata! Żenada.
    W piłce kopanej zaś gwałt i samogwałt na Legii Warszawa. Ostatecznie umarły nadzieje na awans w tym sezonie do piłkarskiego raju. Kolejne odwołanie klubu z Łazienkowskiej zostało odrzucone, a raczej jego kluczowy fragment o czasowym zawieszeniu kary - do momentu wydania wyroku trybunału. Właściwie tylko tacy frajerzy jak ja mogli jeszcze dziś na coś liczyć, ludzie pozbawieni pokładów głupawego optymizmu już dawno przełknęli gorzką pigułkę. Żałosny błąd mistrza Polski boli jednak równie mocno co bezwzględność UEFA. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że nędzna pozycja Legii w Europie może być jedną z przyczyn podobnego wyroku. Jako zwykły, głupi kibic oraz jako człowiek przesiąknięty mitycznym duchem sportu czuję niesmak. Wyrwano mi serce kibica, umoczono w finansowym gnoju i ciśnięto w twarz. Powracam do wstępu gorzkiej opowieści - roli przepisów... Nadal rozumiem ich istnienie, ale... jeśli system dopuszcza awans drużyny rozgromionej w dwumeczu 6:1 z powodu kilku nielegalnych minut pewnego zawodnika oraz głupiego niedopatrzenia administracji klubu, to jest to system, za przeproszeniem - gówniany. Podobnie jak w przypadku afery "koszulkowej" algierskiego Francuza. Nie chcę więcej oglądać sportu, w którym o wyniku rywalizacji decydują wypasione grubasy przy zielonych stolikach. Okrutnym przepisom mówimy nie. Zachęcam do używania głowy oraz czynnika ludzkiego. Zapraszam na seans spirytystyczny. Wybitnych zmarłych zostawimy jednak w spokoju. Wywołamy jedynie zapomnianego, starożytnego DUCHA sportu. Zapraszam do stołu, chwyćmy się za ręce. Tylko nie przerywajcie kręgu.. UEFA, zgaś światło proszę i dołącz do nas... 

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Prawo serii

Auto - mord.



    Samobójstwo możemy popełnić na wiele sposobów. Pigułki, powieszenie, strzał w głowę, podcięcie żył. Niektóre rozwiązania są skuteczniejsze niż inne, część  bardziej bolesna, jeszcze inne nawet przyjemne, bądź mimowolne. Wszak nic nie stoi na przeszkodzie, by zapić się na śmierć, lub przedawkować tzw."twarde" narkotyki. Najsmutniejszym sposobem na odejście z tego świata jest głupota. Szczególnie, gdy tak naprawdę nasza śmierć nie była zaplanowanym działaniem. Dziś odkryłem napędzany krótkowzrocznością i skrajnym debilizmem, nowy, innowacyjny przepis na samozniszczenie. Jak należy zabrać się za samobójstwo według najświeższej metody? Wystarczy aparat fotograficzny, ewentualnie telefon, odrobina ignorancji oraz cały kontener bezmyślności. I mordy. Własna oraz najbliższych przyjaciół, czy rodziny. Nie zapominajmy o ważnej roli pewnej mody, zwanej selfie. To zdjęcie, które robimy sobie sami, inaczej "samojebka". Obrazek wykonany z ręki, często na jakimś interesującym tle. Takie zdjęcia są wszędzie. W rodzinnych albumach, na portalach społecznościowych, w każdym telefonie. Okazuje się, że selfie zabija. A raczej może być narzędziem mordu w rękach głupoty. Pewna para, małżeństwo w Portugalii wybrało się na klif z dwójką swych dzieci. Pociechy w wieku 6 i 9 lat. Rodzice postanowili wykonać epickie selfie, przechodząc na drugą stronę ochronnych barierek. Król i królowa rozsądku przepłacili to życiem, spadli, bagatela, 80 metrów ku skalistemu brzegowi. Na oczach własnych dzieci. Gratuluję, jeśli ktoś znajdzie ich aparat, to na pewno będzie najsłynniejsza samojebka. Sieroty bezsprzecznie docenią. Dlaczego prawo serii? Dzięki telewizji. Dziennikarze lubią w przypadku podobnych historii wyszukiwać identyczne zdarzenia, by pogłębić zainteresowanie widza. Skutecznie, nawiedziła mnie refleksja, która napędza powyższy słowotok. Kolejne małżeństwo, również w poszukiwaniu wspaniałej ekspozycji do zdjęcia, nad rwącym potokiem, wijącym się w dole głębokiego wąwozu, postanowiło przekroczyć ochronne barierki. Teraz sami stanowią element ekspozycji pt.: "Martwa natura". Swoją drogą może warto nakręcić horror o nazwie Selfie? Grupa nastolatków (a jakże) prześciga się w poszukiwaniu nowych planów zdjęciowych, przepłacając to życiem. Albo inaczej. Oś fabuły stanowi tajemnicza postać, która z zaskoczenia wykonuje samojebkę z przypadkowymi ludźmi, co powoduje w konsekwencji ich zgon. Załóżmy, że na wywołanych obrazach widzimy sposób śmierci danej osoby. Azjatycką, czarnowłosą dziewczynkę na pewno też damy radę wcisnąć. Szkoda tylko, że mamy do czynienia z kolejnym śmiechem przez łzy. Dzieciaki nie będą miały łatwego życia, lepszy głupi rodzic, niż żaden. Mimo wszystko. Pamiętajcie następnym razem, wykonując kolejne, niepowtarzalne selfie, że warto myśleć. Stale. Dobra, idę zrobić sobie zdjęcie z tym krzyżem, tylko ta głupia barierka, po cholerę? Przecież widzę rozpadlinę, a tam po drugiej stronie jest lepszy widok. Ok, przelazłem, teraz tylko odpowiednia mina i... Aaaaaaaa!!!!

piątek, 8 sierpnia 2014

Ekipa z Nienacka

Głupi, głupszy, najgłupszy!



    Głupota potrafi dać w pysk. Teoretycznie jesteśmy na nią przygotowani - naloty odbywają się od dawna i z każdej strony. Media, ulica, miejsce pracy, szkoła. Wszędzie walczymy z przejawami słabości umysłowej. Naprawdę trudno przejść do porządku dziennego nad sytuacją, że tzw. motłoch składa się w większości z zacietrzewionych lub całkowicie biernych idiotów. Dlatego ja osobiście tworzę własną rzeczywistość, w której staram się nie myśleć za wiele o ogóle. To zbyt smutne, przytłaczające. Czasem niestety jestem brutalnie wyrywany z błogiej, fałszywej, wewnętrznej rzeczywistości. Tym razem otrzeźwiły mnie dwie informacje zasłyszane w telewizji. Pierwsza dotyczy Putina i ogłoszonych przez niego sankcji gospodarczych względem Europy. Często myślałem o tej kontrowersyjnej, groźnej postaci jak o tyranie, który żeruje na własnym narodzie. Wierzyłem, że owszem dysponuje ogromnym poparciem, ale, że w kraju są ogromne tarcia, dyskusje i głęboki podział. Zakładałem, iż z biegiem czasu poparcie dla jego działań będzie krytycznie oceniane przez coraz większą grupę Rosjan. Nic bardziej mylnego. Im większa izolacja i grożenie palcem całemu światu, tym większe poparcie w narodzie. Putin zbliża się do rekordowych osiemdziesięciu sześciu procent. Wypowiedzi kilku zaczepionych Rosjan brzmiały mniej więcej tak:
- Dobrze robimy, nie można pluć nam w twarz. Pokarzemy, że jesteśmy silni!
Przerażająca ciemnota, okrucieństwo i krótkowzroczność. Mocarstwowe zapędy chyba nigdy nie zostaną wyplenione. Dobitnie poruszyły mnie również słowa prezentera polskiej telewizji dotyczące przeciwników obecnej polityki Rosji. 
- Prawie cały naród popiera działania swego przywódcy. Przeciw występuje garstka inteligencji, dobrze wykształconych ludzi. 
To straszne, że społeczeństwo funkcjonuje w ten sposób. Nie bardzo widzę szansę na poprawę... szkoda, że leżymy tak blisko groźnego molocha. Chyba trzeba poważnie zastanowić się nad sensem demokracji. Sankcjami Europy tzw. prosty człowiek nie przejmuje się wcale. 
- Teraz będzie lepiej. Nasze własne jest lepsze! Mamy swoje produkty!
Albo:
- Brak importu towarów z Europy poprawi sytuację rosyjskiego rolnictwa!
Zapewne. A zachód to zło, które nieudolnie nakłada sankcje, które tylko wzmocnią mateczkę. Kolejny przejaw zacietrzewienia, głupoty i krótkowzroczności. Szczerze niepokoi mnie tego rodzaju sytuacja. Skąd w ludziach podobne wypaczone ambicje? 
    Druga informacja zasłyszana w odbiorniku z ruchomymi obrazkami dotyczy nowego programu telewizyjnego, zakupionego i zaadaptowanego na polskie warunki, przez TVN. Ów program na zagranicznej licencji nazywa się... 

"Kto poślubi mojego syna?". - Czekam na Kto mnie zastrzeli? albo Kto wywiesi moje pranie?. Zakładałem, że szczyt osiągnęliśmy już na etapie ekip z różnych części globu. Kto to ogląda? Po co? Ano wspomniany ogół. Tak, tak, gdyby można było w jednej chwili spojrzeć na całe społeczeństwo, zamienić z każdym kilka słów, okazałoby się, że obraz i proporcje nie są zbyt budujące. Może chociaż kobiety walczyć będą o faceta na ringu, w kisielu?  Zobaczcie zresztą w jak wspaniały sposób reklamowany jest wspomniany program u źródła, czyli na stronie TVN: 

"Czterech kawalerów będzie szukać żony wśród kobiet, które również nie odnalazły jeszcze drugiej połówki. Nie obejdzie się jednak bez pomocy i interwencji matek, które często mają własne wyobrażenie o idealnej synowej. W tym programie to rodzicielka przejmuje kontrolę i będzie pytać:  kto poślubi mojego syna?"
Ogarnia mnie połączenie smutku z wesołością. Nutka zażenowania też dochodzi do głosu. Proponuję program Ekipa ze stołówki vs Poślubiłam mojego syna. Dopiero by się działo... Oczywiście całość na ringu, nago, z różowym dildo w spoconych dłoniach, polewanie kisielem na żądanie sms. Na koniec przegraną drużynę zjada losowy telewidz. Potrawa według przepisu z programu Gotuj z Kanibalem. Czeka nas świetlana przyszłość...

czwartek, 24 lipca 2014

Alfabet Ślązaka

Literujemy



    Nie akceptuję uprzedzeń, sprzeciwiam się stereotypom, krytykuję nietolerancję, ale... No właśnie - ALE. Moja werbalna obserwacja pozwoliła stworzyć mroczny punkt na mapie Polski. Grupę istot człowieko - podobnych, zamieszkujących województwo Śląskie (i Dolnośląskie w ramach doprecyzowania). Na wstępie przepraszam osoby nie mające z opisywanymi stworami nic wspólnego (poza długością i szerokością geograficzną). Przepraszam większość mieszkańców województwa Śląskiego, a koncentruję się wyłącznie na dzwoniących stamtąd petentach. Dzięki nim nazwa wspomnianego rejonu Polski stanowi synonim Mordoru, wylęgarni czystego zła. Bardzo trudno dogadać się z takowym potworem przez telefon, nie myśląc nawet o jakiejkolwiek pomocy. Osoby dzwoniące z województwa Śląskiego posługują się specyficznymi pojęciami i kaprawą, mocno ograniczoną logiką. Postanowiłem stworzyć zalążek słowniczka w oparciu o nasze infolinijne zmagania z betonem. 

Laptoż (rz - pytajcie Ślązaków o pisownię)  - Bo Laptop to bardzo trudne słowo. Przykładowe zastosowanie:
- Panie, mam laptoża.
- Laptoż mi nie chodzi.
- No urządzenie mam. Typu laptoż. 
- No wszystko nie działa. No Laptoż.

Imiona i literowanie - Rzut oka na drugą stronę lustra. Poznaj logikę Ślązaka...
Aby dobrze zapisać określone ciągi znaków (litery i cyfry), prosimy naszych klientów o literowanie, a dokładniej o odczytywanie imion zaczynających się na daną literę. Np. gdy mamy "A", mówimy Anatol i tak dalej. Proste? Bynajmniej. Oto przykłady:
- J jak Januta, ee... D jak Danuta. (Genialne. Czemu nie pójść dalej i zastosować do wszystkich liter? A jak Anuta, B jak Banuta itd. Pasuje, prawda? Możliwe, że klient znał tylko jedną kobietę w życiu, albo wszystkie tak mają na imię? Wygodne!)
- X jak X-men. (Nie wymaga dodatkowego komentarza)
- U jak Łukasz. (A ja myślałem, że Łukasz to proste imię... ale ta szlachetna pisownia...)
- L jak Lżbieta! (Jak wytrzymać i nie parsknąć śmiechem do słuchawki?)

Wyrazy dźwiękonaśladowcze - W dużym nasileniu. Przykłady:
- No drukarka robi trtutytyż!
- No pyka ni? Tup tap tup tap.
- Laptoż stukotyka. 
- No robi takie duu - di - dam. 

Muszę przyznać, że gdy rozmawiam z dziwnym klientem, podskórnie odczuwam, że może pochodzić z Mordoru. W 7/10 przypadkach mam rację. Na wstępie przeprosiłem Ślązaków, teraz błagam, by oni przeprosili za kolegów. Albo inaczej - zabierzcie mordorczykom elektronikę i schowajcie w piwnicy, razem z właścicielami. Piwnicę zamurować i postawić straże. Może wtedy nikt nie kupi już Laptoża...

sobota, 19 lipca 2014

Obwoźny kabaret

Mobilna rozrywka za darmo!



    Z powodu wyłączenia z ruchu, na pewnym strategicznym w kontekście mego dotarcia do pracy odcinku trasy, tramwaju o wdzięcznym numerze 17, musiałem poszukać innej możliwości przemieszczania się. Padło na autobus. W tymże konkretnym, linii 136 nigdy jeszcze nie spotkałem grajka, ani śpiewaków, może mają swoje nakreślone trasy, gdzie najwięcej kasy wyciągnęli? Jednakże zakłócacze porządku mają się dobrze, tyle, że występują w innej, zmutowanej wersji. Przyjęli formę lokalnych, stałych pasażerów. Jako, że autobus kończy swój bieg pośród warszawskiego blokowiska, obraz ten jest szczególnie interesujący. Najbardziej upodobałem sobie pewną korpulentną (chodzący boczek) młodą dziewczynę, obdarzoną wyjątkowo donośnym głosem. A potrafi go używać, a jakże. Zamiast śpiewać na scenie, posługuje się rozmówcą telefonicznym, na którego zwykła krzyczeć. Wbrew pozorom wzbudziła moją głęboką sympatię, miałem wrażenie, że kabaret opuścił deski teatru i ruszył do autobusu na prywatny pokaz właśnie dla mnie. Poczułem się wyjątkowy, wybrany. Dzięki dziewczynie nie musiałem już zmuszać się do czytania książki (co jak wiemy szkodzi zdrowiu) i porzuciłem możliwość spokojnego, ładującego baterie przed pracą, rozmyślania. Wybrano za mnie, krzykliwy, specyficzny program. A oto najciekawsze fragmenty:
Dziewczyna, wsiadając, cały czas do telefonu... i do nas:
- No weź, Julka no, ale jest gorąco!
- No kurde ale się spociłam! (chciało by się rzec, o fajnie, ja też. Albo: A ja zjadłem płatki! Dzięki za info.)
- Ty no weź, zmieści ci się na dupę? (Ekhem, pokrowiec może?)
Pauza.
- No weź tu jest taak gorąco. No w autobusie jestem już jadę.
- To może pomogę ci się wcisnąć w te spodnie. (Jasne, ja też chętnie pojadę i pomogę. Ktoś z pasażerów jedzie z nami, hmm? Przydałaby się wspólnota, wyznaczająca cykliczne, poranne i wieczorne spotkania, na których każdy każdemu portki naciąga, wciska w sukienkę, czy inne bolerko. Na randkę? Pomożemy! Nie lepiej kupić większe?)
Rozłącza się, dzwoni do innego biedaka...
- No cześć. W autobusie.
- Monika, ta Julka, kurwa, cały czas ma problem. No mówię ci. Że się nie ma w co ubrać. W dupie jej się przewraca. (No tak, poobgadujmy, póki gorąca ;) Przyjaciółeczki, hłe, hłe. Jak jej się dupa przewraca, to rzeczywiście ciężko wcisnąć...)
- Dwa przystanki jadę, do kiosku. No kurna, po fajki jadę.
- No jasne. Skąd mam na fajki? A wiesz, babcia mi dała 12 złotych, tak sama z siebie! (parsknąłem śmiechem - nie zauważyła. Brawa dla dającej wnusi pieniążki samej z siebie babulki. Współczuję pociechy... ciekawe czy wiedziała na co? A ta radość i niedowierzanie w głosie. Jakby wygrała w Lotto, pozazdrościć. 12 zł! Na fajki! Od babci! I dała SAMA Z SIEBIE. Super, tylko dlaczego cały autobus musi o tym wiedzieć?)
Jak powiedziała, tak zrobiła. Wysiadła (nadal rozmawiając) i podbiegła do kiosku, gdy kupowała powoli traciłem ją z oczu... oczywiście transakcja przebiegła również we trójkę. Sprzedawca, dziewczyna z boczkami i jej rozmówczyni telefoniczna. Kurtyna. Muszę przyznać, że bawiłem się całkiem nieźle, choć wolałbym SAM Z SIEBIE wybrać godzinę rozpoczęcia spektaklu. Pora zmykać, za godzinę mam wciąganie pończoch na dworcu centralnym...

czwartek, 17 lipca 2014

Wstyd...

Nie jedno ma imię...



    Wczoraj wydarzyło się coś niesamowitego. Wspaniałego, pełnego emocji. Coś co zdarza się najwyżej raz na dekadę. Mistrz Polski w piłce nożnej, szczęśliwie, cudem i w końcowych minutach zremisował na własnym stadionie 1:1 z pół - amatorami. Cóż to było za spotkanie! Legia oddała aż 3 celne strzały! Przy 7 rywali, to... prawie połowa, ów wynik uzyskali pewnikiem tylko dzięki przewadze własnego boiska. Zmiażdżyliśmy (jako polska drużyna w europejskich pucharach - jednoczmy się ;)) mistrza Irlandii liczbą rzutów rożnych: 7 do 2. Zmietliśmy nieboraków z murawy, przecież to najważniejsza statystyka.. a nie zaraz. Cholera, bramki są istotniejsze. Nawet z ilością fauli jesteśmy w plecy. 11 do 12. Czyli serducha na boisku również Legioniści nie zostawili. Hmm, posiadanie piłki zdecydowanie na korzyść mistrza Polski. Szkoda, że powodem jest utrzymywanie się korzystnego wyniku dla rywali. Irlandczycy po prostu realizowali plan taktyczny, nie musieli się zanadto wysilać, a Legia? Bez polotu, bez pomysłu, bez wiary i zaangażowania. Żenada, Panowie. W eliminacjach do ligi mistrzów, teoretycznie najistotniejszych rozgrywek dla Legii w nadchodzącym sezonie. Wszak po to zwolniono Urbana i zatrudniono Berga - byłego gracza Manchesteru United, aby poprawić grę w pucharach. Wstydzę się własnych zainteresowań, jest mi przykro, że wciąż pozostaję kibicem polskiej piłki nożnej. Takich jak ja powinno się pokazywać w cyrku, albo w zoo, jako wymierający i żałosny gatunek. Jak zwykle dałem się nabrać, że zmierzamy w dobrym kierunku. Budżet Legia ma 25 razy większy niż St. Patrick's. Doczekaliśmy się czasów, w których Levadia, Dynamo to nie przypadki, a reguła. Mimo wcześniejszych obserwacji wcale nie sięgnęliśmy dna. Wciąż opadamy coraz niżej, nasi piłkarze definiują na nowo pojęcie zera absolutnego. Dopiero za kilka lat odkryjemy gdzie znajduje się ostateczne upodlenie. Stanowimy punkt odniesienia, rozpoczynamy, rozciągamy dolny kraniec skali. Jasne, przed nami jeszcze rewanż w Irlandii, Legia może awansować, tylko co dalej? Kolejny rok, kolejne nadzieje? Wiecie co mnie ostatecznie dobiło? Pomeczowe wypowiedzi dochodzące z obozu Legionistów. Kosecki:
- Można powiedzieć, że piłka jest piękna. Dziś słabsza pod względem umiejętności drużyna sprawiła, można powiedzieć, nie lada psikus.
Ręce opadają, zapadają się w ziemię i zatrzymują dopiero gdzieś w okolicy jądra planety. Nie lada psikus. Kur... 
Jedziemy dalej, trener, Berg:
- " Powinniśmy strzelić więcej goli i nie pozwolić rywalowi na stworzenie tylu okazji. Jednak nie uważam, że moi piłkarze zlekceważyli rywali. Znam swój zespół i na pewno do tego nie doszło. Po prostu zagraliśmy poniżej swojego poziomu, a Irlandczycy wznieśli się na wyżyny możliwości. Nadal jednak mamy szanse na awans i w Irlandii musimy zaprezentować się dużo lepiej, aby wygrać".
Szczególnie ostatnie zdanie mnie zniszczyło. Mamy szanse na awans, wow, serio? Można by rzec, że takie były zamierzenia przedmeczowe, aby zachować szanse na awans. Grając z mistrzem Irlandii. U siebie. Po takim meczu należałoby przeprosić i błagać o wybaczenie. Gdzie ta sportowa złość, rozczarowanie? Smutek, żal, ale i determinacja? To są sportowcy? Nie widziałem zapierdolu na boisku. Potencjał umiejętności to jedno, a serce to zupełnie inna sprawa. Przykładem jest reprezentacja narodowa Irlandii, składa się z piłkarzy o przeciętnych umiejętnościach, ale walecznych i zgranych ze sobą. Przegrywają, a jakże dość często, ale po walce. A tego sportowcowi nie zabierze się nigdy, zawsze może dać z siebie wszystko. Wynik nie zawsze jest najważniejszy. Dlaczego nasi bardzo rzadko wznoszą się na wyżyny swoich umiejętności? Co jest do cholery nie tak z ich zakutymi łbami? Przestańmy odnosić się przede wszystkim do rywali i zewnętrznych okoliczności. Problem tkwi w naszych piłkarzach, ich mentalności. Może też w słabych trenerach? Dość mam tej padaki. Ech i pomyśleć, że dziś czekają mnie kolejne 3 mecze. Zawisza, Ruch i Lech zagrają w Lidze Europy. Boję się włączać telewizor...

niedziela, 13 lipca 2014

Owce

Wilk bardzo zły



    Papieros w ustach, wymięty płaszcz, przepocona koszula. Deszcz, owłosione, związane krawatem ciało, zacięty wyraz twarzy. Blizny, policzki pokryte szczeciną, szorstki głos. Porusza się pośród rynsztokowej dzielnicy - bieda, brud, beznadzieja, dziwki, alfonsi, skorumpowana władza, zadymione bary, obojętność, zawiść i frustracja. Domena prawdziwego detektywa. I sam Detektyw. Klimat noir. Przerysowany, szary i paradoksalnie interesujący, choć zblazowany świat, intrygi, nietolerancja - idealne tło dla twardego protagonisty. Odejmijmy jedynie płaszcz, a otrzymamy bohatera gry The Wolf Among Us, obdarzonego wdzięcznym mianem - Bigby Wolf oraz scenę, na której przyszło mu węszyć. Produkcja Teltale bazuje na uniwersum wykreowanym przez serię komiksów - Fables. Szczerze przyznam, iż do tej pory nawet nie słyszałem o istnieniu tego wydawnictwa. Po ukończeniu gry zamierzam jednak nadrobić zaległości. I warto wyjątkowo zacząć nie od materiału źródłowego, ale właśnie od growej adaptacji, gdyż mamy do czynienia ze swoistym prologiem komiksowej historii. Jeśli lubimy klimat noir, zagadki, kontrowersyjnego, wielowymiarowego bohatera i zagadkę morderstw, która prowadzi do większej, podskórnej zgnilizny Fabletown, poczujemy się jak w domu. Jasne, wzorem innej produkcji studia -The Walking Dead - samej rozgrywki, czystego gameplayu mamy w grze niewiele. Ot quick time events, sporadyczne kierowanie postacią po niewielkiej lokacji, szukanie wskazówek no i limitowane czasowo dialogi. Zgadzam się, że to kontrowersyjne rozwiązanie i wielu graczy po prostu odrzuci, zniechęci do dalszej rozgrywki. Ponadto sama produkcja jest stosunkowo krótka, zbudowana w konwencji pięcioodcinkowego serialu, stanowi wyzwanie zaledwie na kilka godzin. Choć muszę przyznać, że wciąga tak bardzo i daje możliwość pokierowania akcji w różnych kierunkach, że mnie osobiście przejście całości zajęło aż 19 godzin, tyle że... grałem dwa razy. Warto, aby poznać inne wątki fabuły. No właśnie, fabuły. Ta jest w The Wolf Among Us świetna. Zgrabna, spójna zagadka, która porusza i angażuje do głębi. Wzbudza naprawdę solidne emocje. Nie chcę zdradzać nic konkretnego, gdyż gra bazuje głównie na historii, a samodzielne odkrywanie stanowi bardzo satysfakcjonujące przeżycie. Zalet omawiana gra ma jednak zdecydowanie więcej. Przede wszystkim... Klimat, klimat i jeszcze raz klimat! Pesymistyczny obraz biedy kontrastuje z kolorowymi historiami postaci baśniowych, które zmuszone są żyć pośród ludzi. Kolejną zaletą są decyzje. Owszem, produkcja jest raczej liniowa, dzięki czemu nie ma większych niespójności, jednak to od nas zależy jak Bigby będzie postrzegany przez wspólnotę Fabletown. 
Czy trzeba się bać złego wilka? A może nie jest wcale tak zły, jak o nim się mówi? Czy uda nam się zapanować nad zwierzęcą naturą? A może wcale nie chcemy hamować gniewu? Co nami kieruje, na czym nam zależy? Obchodzi nas zdanie innych? Czy stać nas na pro - społeczne gesty? Okaleczysz przeciwnika dla przykładu? Zdecydujemy też o losach kilku bohaterów, nawiążemy relacje. A jest z kim owe relacje zawiązywać. Colin - jedna z trzech świnek, którym wilk swego czasu zniszczył dom, Śnieżka, Piękna i Bestia, Żabi książę, Grendel... to tylko kilka przykładów. Warto popatrzeć jak podobne indywidua radzą sobie w realnym świecie.  Co istotne, każda z koncepcji głónej postaci pasuje do opowieści, nie mamy poczucia - ok źle wybrałem, historia podąża w złym kierunku. Dawno też nie poczułem się jak prawdziwy Bad Ass w grze komputerowej. Z niecierpliwością czekam na kolejny sezon The Wolf Among Us, a wam, moi drodzy, gorąco polecam zanurzyć się w fascynujący gorzko - słodki świat Fabletown. Nie pożałujecie. Wyjmuje ostatniego papierosa, szybki ruch zapalniczką, jasny płomień na tle czarnego nieba, opierający się niezłomnej woli deszczu, głęboki wdech, dym unoszący się w górę, ku gwiazdom. Złowrogi księżyc na nieboskłonie, pełnia. Kobiece usta rozciągają się w krzywym uśmiechu, wargi składają pocałunek na szorstkim policzku mężczyzny:
You're not as bad as everyone says you are...

niedziela, 29 czerwca 2014

On wrócił!

Podkręcamy wąsik



    Kontrowersyjna książka - nie lubię i nie rozumiem takowego określenia. Dla mnie osobiście nie ma ono racji bytu i co ważniejsze -  najmniejszego sensu. Stanowi zbiór pusty i prostacki. Jak dziedzina wyobraźni, osobistych przemyśleń może być kontrowersyjna? Działanie, reakcje, narzucane słowa, inwazyjne przekazy, którymi można zbombardować opinię publiczną, a które możemy przyswoić przypadkiem, są zarezerwowane dla agresywnych mediów, takich jak telewizja, czy filmy. Nawet radio. Jednak przeczytać książkę przypadkiem byłoby raczej trudno. Dlatego nie akceptuję wspomnianego określenia. Gdzie w sąsiedztwie książki możemy doszukiwać się kontrowersji? Zgadliście w obrazie, czyli na okładce. A oto twarz woluminu, o którym chciałem wam opowiedzieć:

    Kontrowersyjna postać zdobi okładkę czyż nie? Tak, książka, którą gorąco polecam jest napisaną w pierwszej osobie, relacją z powrotu do działalności politycznej w 2011 roku niejakiego Adolfa Hitlera. Parsknęliście śmiechem? Słusznie, zdarzy wam się to jeszcze wiele razy podczas lektury owej publikacji. Gorzko słodki portret współczesnych Niemiec widziany oczyma dyktatora, który pewnego dnia po prostu obudził się na polu w samym centrum Berlina. Spotkawszy chłopców grających w piłkę, wysnuł wniosek, iż imię znajdujące się na koszulce jednego z nich wyszyła chłopcu matka, dlatego zwrócił się do młodego człowieka tymi oto słowy:
- Hitlerjunge Ronaldo! Jak dojść do ulicy?
Tego rodzaju zabawnych sytuacji mamy całe zatrzęsienie, do tego monologi wewnętrzne Adolfa na temat zastanej rzeczywistości - bardzo interesujące. Autor woluminu sprawił, że momentami zapominamy się i obdarzamy sympatią zbrodniarza, jednocześnie od czasu do czasu trafiamy na sytuację, która przypomina nam z kim tak naprawdę mamy do czynienia. Gdy na przykład życzliwy kioskarz pozwala Adolfowi zdrzemnąć się w swoim przybytku, zaznacza pół żartem pół serio:
- Niech Pan powie, nie splądruje mi pan chyba kiosku?
- Czy ja wyglądam na zbrodniarza?
- Wygląda Pan jak Adolf Hitler.
- No właśnie. 
Zadziwiające, ale jako czytelnik odkryłem, iż z niektórymi poglądami Hitlera mógłbym się nawet zgodzić. Np. na temat polityków biorących się za rządy nie uzyskawszy żadnego doświadczenia życiowego. Nie chcę zdradzać za wiele  fabuły, jednak Hitler stopniowo robi karierę... w telewizji i odkrywa czym jest internet i tym podobne przejawy nowoczesności, które z uporem maniaka nazywa wytworami aryjskiej myśli technologicznej. "On wrócił", Timura Vermesa, to kawał zabawnej, lekko niepokojącej, pełnej ciekawych spostrzeżeń na temat współczesności lektury, którą gorąco polecam każdemu miłośnikowi słowa pisanego. I pamiętajcie - kontrowersyjne książki nie istnieją, mimo, iż niektórzy Niemieccy recenzenci próbują doszukać się podwójnego znaczenia w omawianej książce, zwracają uwagę na kontrowersyjny temat. Apeluję: dajcie spokój, nie potrzeba zabarwiać literatury. To intelektualny, indywidualny przekaz. Nie ograniczajmy przemyśleń czytelnika. To po prostu ciekawa publikacja, częściowo z rodzaju "a co by było gdyby". Zresztą... przekonajcie się sami, warto. 

czwartek, 12 czerwca 2014

Zakupy, czyli + 7 do zasobów lodówki i - 1 rower

Imperium złomu



  Do okolicznych sklepów zwykłem docierać jako cyklista - amator, podróżujący ubogim krewnym, namiastki roweru - złomem na dwóch kołach. Jedną z niewielu zalet wspomnianego środka lokomocji jest fakt, iż koła te w istocie są okrągłe. Wśród typowej architektury nie zabrakło również łańcucha, pedałów (zachowanych mniej więcej w 3/4), krzywej samo - skręcającej kierownicy, oraz obluzowanego, zamortyzowanego za pośrednictwem białej szmaty, błotnika. Istne cudo, postrach szos. Obdrapana farba, logo firmy krzak oraz puste, połamane miejsce na bidon wzbudzały zachwyt gapiów już od wielu lat. Co drugi przechodzień odwracał się z zazdrością. O latach wspomniałem nie bez przyczyny, rower liczył sobie ponad dekadę, przeżył wiele usterek, które wywołałem  swą kolarską ignorancją. Jeszcze kilka wiosen i mógłbym legalnie wychylić parę piw ze swoim składakiem, nawet w Wielkiej Brytanii. Niestety ktoś brutalnie pokrzyżował nasze plany. Miejscowa szajka złomiarzy zagięła parol na najszybszy rower stolicy. Podejrzewam, że obserwowali mnie już od dawna. Nierzadko jeździłem na zakupy, wracając z torbą obładowaną żywnością, wprost na ramieniu, a piękny, wysłużony jednoślad wytrzymywał nasz połączony, zacny ciężar. Teraz rozumiem  podziw, który pewnikiem wzbudzałem na ulicy. Zorientowałem się jednak zbyt późno jak wspaniałym pojazdem dysponowałem. Ten pechowy dzień przypominał inne, szare i nieciekawe doby. Odbyłem szereg podobnych wypraw, bez najmniejszych problemów. Do czasu, kusiłem wszak los. Dojechałem pod Lidl, zaparkowałem niedbale i udałem się do środka przybytku. Uzyskawszy sprawunki, opuściłem sklepowe podwoje i trafiłem w sam środek koszmaru. Miejsce parkingowe było puste! O zgrozo, jak mogłem być tak lekkomyślny? Przecież mobilna kupa złomu to największy skarb dla polskiej szajki złomiarzy... gdybym mógł cofnąć czas. Niestety, rzeczywistość skopała mi tyłek, następnym razem śmieci będę trzymał pod kłódką. Kolejny raz zaskoczyła mnie absurdalna, lokalna rzeczywistość. Realia, w których Polak ukradnie WSZYSTKO. Bo tak, bo mogę, a sprzedam na złom. Może przegapiłem moment, w którym mój rower stał się Vintage? Mogłem zostać Hipsterem... Najgorsze w całej sytuacji jest to, że wracałem potem do domu na piechotę. Sam nie wiem, czy dominującym uczuciem jest niedowierzanie, czy zaskoczenie. Gdzieś pod koniec pojawia się krzywy uśmieszek i żal do społeczeństwa. Ciekawe co będzie następne? Chusteczki higieniczne, pozostawione na stole? Butelka wody w kieszeni? Czekam na szajkę kradnącą kwiaty z doniczek, albo same doniczki. Polecam kradzież skarpet, koszy na śmieci, blaszanych dachów, nie ograniczajcie się tylko do rowerów. Jeśli już w okolicy supermarketu macie swój rewir, proponuję podwędzić kilka wózków sklepowych, solidny zarobek nieprawdaż? A po drodze możemy spakować jeszcze kilka drobiazgów. Kiedy wezmą się za drzwi w miejscach publicznych? Klamki, wieszaki na ubrania, szuflady? Boję się włączać dziennik, może już kradną fragmenty schodów, czy latarnie? Cóż, pora kończyć, lodówka prawie pusta, a sklep daleko, a trzeba docierać na piechotę. Butów mi chyba nie ukradną, prawda? 




środa, 21 maja 2014

Dwa słowa o...

Polonizacji



    Jako nałogowy gracz kocham gry komputerowe. Niestety to prawda,  po 27 przygarbionych, okularnych wiosnach trzeba się ujawnić, wyjść z cienia. Uff... najgorsze już mamy za sobą, czytasz słowa człowieka, który swoje życie spędzi w 80% przed ekranem, z padem w dłoni i myszką na kolanach. Z racji silnej fascynacji elektroniczną rozrywką, bardzo nie lubię kiedy coś nie pozwala mi się cieszyć pełnoprawnym produktem. Zadrą w mym sercu nieodmiennie nazywam, pewien nieszczęsny proceder, zwany polonizacją. Nie mam nic przeciwko lokalizacji gier na dany rynek, pod warunkiem, że wykonane zostaną profesjonalnie. Te wykute w naszym ukochanym, nadwiślańskim państwie pukają w dno od spodu, stojąc na wysokim stołku. Kijem od szczotki. Oczywiście zdarzają się chlubne wyjątki - Sacrifice - genialny dubbing. Kultowe: "W świecie, który nigdy nie był mi domem" w wykonaniu głównego bohatera. Rewelacyjni, dowcipni i przerysowani bogowie - pełen profesjonalizm. Bard's Tale - człowiek legenda - Fronczewski + kompetentny Borys Szyc. Oba Baldury (śmietanka polskich aktorów, choć niektóre głosy nierówne). Icewind Dale - przeciętne tłumaczenie, taki sobie dubbing, jednak jeden tekst utkwił mi w pamięci. Przy wyborze głosu dla barda pojawia się taka oto kwestia, idealnie przeczytana: "Rzekł raz lisek do zająca... giń durniu!!" - Mistrzostwo. Zabawne i zaskakujące. Kilka głosów w Mass Effectach jeszcze daje radę, a tak... teatralne przegięcie, sztuczność, słabi lektorzy. Diablo 2, 3? Dramat.: "Witaj, nazywam się Jerhyn. Od jakiegoś czasu oblegają nas hordy zła, więc wybacz, ale nie zaproszę cię do pałacu" - wygłoszone beznamiętnym tonem używanym podczas herbatki w domu seniora. Zabójczo -  orgazmiczne: "Świetnie!!! Odczytałam runy na tym zwoju...". Doprawdy, zwierzchniczki Łotrzyc bardziej przerysować się nie dało. Starcraft 2 i jego niecka rozrodcza oraz rekietierzy Raynora to temat na osobny artykuł. Najbardziej boleśnie odczuwamy bajkowe dubbingi w erpegach. Często mocno filmowe, skoncentrowane wokół barwnych postaci, nie mogą atakować gracza niedopasowanymi, miernymi, przerysowanymi głosami. Słabe obie części Dragon age (Morrigan była ok) i to mimo udziału rewelacyjnego Jacka "Wiedźmina" Rozenka. Facet obsadza tam kilka ról... po kiego grzyba? Głos Jocoba z Mass Effecta - no błagam. Idealny narrator podczas emisji wieczorynki. Od Neverwinterów wciąż bolą mnie zęby. Poziom przedszkolnego teatrzyku. Cieszy to, że kupując w cyfrowej dystrybucji możemy wybrać interesującą nas edycję gry. Dlaczego jednak w pudełkowych wersjach często jesteśmy skazani na amatorszczyznę? Dobrze, że gracze nie znający angielskiego mogą się cieszyć wieloma tytułami, ale... jak mają docenić mierny, spaprany produkt? Przypomina mi się jeszcze drewniany Assassin's Creed. Wspomniany wcześniej Borys Szyc tym razem się nie popisał. Nie tylko on zresztą. Polonizacji unikam więc jak ognia i kiedy tylko jest to możliwe, sięgam po oryginalną wersję dubbingu. Niedawno jednak, ujrzałem światełko w tunelu. Nie przypilnowałem instalacji ostatniej części Tomb Raidera i odpaliłem tytuł z polskim dubbingiem. W pierwszej chwili chciałem odinstalować pliki i zacząć cały proces od nowa, jednak coś mi się przypomniało. Co mianowicie? Dużo dobrego słyszałem o Karolinie Gorczycy w roli Lary, postanowiłem więc zaryzykować, dać dziewczynie szansę. Nie zawiodłem się, jest naprawdę niezła. Do oryginału nadal startu nie ma, ale... polska Lara nie traci na wiarygodności. Daje radę. Pozostali aktorzy - różnie. Kilku klimatycznych, część zupełnie drętwo, ale przykład Gorczycy pokazuje, że można poważnie podejść do każdego przedsięwzięcia. Takich dubbingów nam potrzeba. Pamiętam jeszcze nie tak dawne czasy, gdy jedyną opcją było zakupienie pudełka z grą w sklepie, oczywiście tylko w wersji PL. Nienawidziłem tych dwóch literek. Dziękuję za cyfrową rewolucję i za tych nielicznych aktorów, którzy szanują nie tylko widza, ale i gracza, który przywiązuje dużą uwagę do przedstawionej historii i wiarygodności wirtualnego świata.

wtorek, 20 maja 2014

Raven's Cry

Hobby




    W czasie wolnym warto zadbać o zdrowie. Czeka nas więc nieco sportu, w towarzystwie licznych, rosnących jak grzyby po deszczu specjalistek od ćwiczeń. Mamy Chodakowską, Annę Lewandowską i kilka innych, zagranicznych pomagierek. W przypadku żony Roberta jestem w stanie zrozumieć ewentualny sukces przedsięwzięcia pod szyldem Healthy Plan by Ann - dziewczyna jest całkiem niczego sobie, trenuje karate, odżywia naszego najlepszego piłkarza bardzo skutecznie (kto widział klatę wspomnianego, ten wie o czym mówię ;)), jest też młoda i pełna energii. Co do Chodakowskiej - nie rozumiem fenomenu. Tak końskiej gęby nie mają nawet najbardziej końskie konie. Doprawdy nie ogarniam swym cztero - okim wzrokiem. Atletyczna sylwetka, słaba aparycja, skąd tak ogromna popularność? Może wiek? Mocniej wpływa na starsze kobiety? Poprzez brzydotę łatwiej się identyfikować? Czy naprawdę jakakolwiek Polka chciałaby tak wyglądać? Zapragnę konia - kupię kucyka. Dobrze, że są programy o zdrowiu, pokazujące jak ćwiczyć, ale naprawdę nie mamy lepszych trenerek? Warto też pamiętać, że od samego oglądania nie uzyskamy wymarzonej sylwetki (niestety - sprawdziłem). 
    Gdy już zadbamy o zdrowie fizyczne, czas na odrobinę relaksu dla duszy. Co jest najlepszą współczesną pożywką dla umysłu? Telewizja! Ciężko będzie zerwać z obecnym trendem, dlatego należy oswoić bestię. Jak? Wybierając program alternatywny. Zapraszam na Terran.pl. Albo na Twicha. Czeka na was telewizja inna niż wszystkie - dla graczy, ale i nie tylko. Lubicie oglądać sport? Polecam dać Ravenowi i spółce szansę. Można się wkręcić w oglądanie zmagań najlepszych graczy w Starcrafta 2. Maciej Polak - tak właśnie nazywa się mój ulubiony komentator, prowadzi od lat kilka ciekawych programów, traktujących o zmaganiach e - sportowców. Jako były pro - gamer posiada naprawdę rozległą wiedzę i chęć przekazania jej cząstki widzom. Zapomnijcie o bramkach, golach, przyłożeniach, koszach, spalonych, poprzeczkach, home runach, blokach, faulach. Otwórzcie się na szybkie ekspansje, świetne mikrowanie, przewagę ekonomiczną, przemakrowanie... Przekonacie się, że sportowe emocje można przeżyć w zaskakujących okolicznościach. Szybkie zmiany taktyk, zróżnicowane strategie, emocje do samego końca. To po prostu trzeba zobaczyć. Po raz kolejny okazuje się, że niezależnie od dziedziny, jej potencjalnej popularności, o poziomie widowiska decyduje pasja ludzi związanych z danym przedsięwzięciem. Jeśli macie dosyć kopaniny w wykonaniu naszych reprezentantów, akurat skończył się odcinek ulubionego serialu, a Ibisz ma dziś wolne... dajcie szansę Terran.pl - Nie pożałujecie. 

wtorek, 13 maja 2014

Kreseczka nad Ó

Komedia




    Telewizor ustawiony na tvn 24 stanowił główne tło dla mojej po - pracowej, domowej krzątaniny. Pojawia się zapowiedź Kropki nad I. Nutka zaciekawienia podąża żwawo po pięciolinii. Zasiadłem przed odbiornikiem. Gośćmi klasycznie są ludzie obdarzeni skrajnymi, względem przeciwnej opcji, poglądami, z wrogich obozów. Pan i Pani. Temat przewodni? Oczywiście kobieta z brodą, czyli Thomas Neuwirth, zwycięzca Eurowizji. Nie przypuszczałem, że czas poświęcony na program o zabarwieniu silnie politycznym będzie niezwykle owocny, a sam program okaże się czterogwiazdkową komedią. Przytoczę najlepsze fragmenty, naprawdę warto.  Na wstępnie jednak dwa słowa na temat "afery" spod znaku nowego wcielenia Jezusa w sukience. Nie rozumiem ani ogromnej fali niechęci i oburzenia, ani zachwytów nad kontrowersyjnym wykonaniem. Prywatnie nie podoba mi się taki wizerunek sceniczny, do tego raczej słaby głos i patetyczna, nędzna piosenka. Szkoda, że wygrała właśnie ta propozycja. Nie podobało mi się również pod względem estetycznym. Częściowo namalowana broda na facecie ubranym w sukienkę? To nie dla mnie. Dostrzegam pewną analogię między dzisiejszą sytuacją, a opiniami na temat popowo - tanecznej płyty Chylińskiej. Podniecano się zmianą w wyglądzie piosenkarki, ociepleniem klimatu, wesołymi piosenkami, zapominając, że płyta jest... słaba. Po prostu. Zupełnie jak w przypadku uosobienia przerostu formy nad treścią - brodatego Austriaka. Tyle ode mnie. A oto best of dzisiejszej Kropki nad I.
Pani: - Niepokojące, oburzające jest to, że promowane są nienormalne wzorce w Europie.
Pan: -  Eurowizja kreuje wzorce? Naprawdę? Przecież to tylko kiczowaty i raczej słaby konkurs wokalny.
Olejnik: - Już kilkanaście lat temu wygrał Izraelczyk - transwestyta. Jakoś wtedy nie byli Państwo oburzeni -(tak, prawda in your face!)
Pani: - A ten Izrealczyk miał brodę? - (Padłem. Broda to zło!)
Pan: - Broda? To naprawdę o ten zarost chodzi?
Pani: - Tak, bo to męski atrybut stojący w sprzeczności z kobiecymi. - (Żelazna logika.)
Pani: - Takie osoby jak Conchita doprowadzą do utrwalenia się zafałszowanego obrazu płci z rodzaju Gender.
Pan: - Zauważyła Pani wysyp kobiet z brodą na ulicach? - (Mistrz ciętej riposty)
Pani: - Nie, ale tak będzie już niebawem! - (Jasne, już nadchodzą. Są wszędzie! Z dnia na dzień zamienimy się w kobiety z brodą. No może poza mną, wszak zarostu mi poskąpiono. Wzorzec piękna zmienia się na naszych oczach ;0)
Pan i Olejnik: - Śmiech.
Pani: - W godzinach szczytu na głównym Polskim kanale takie rzeczy... - (Taak. Bo KAŻDY to oglądał.)
I na koniec Olejnik: - Spodziewałam się, że raczej podobieństwo Wursta do Jezusa wzbudzi kontrowersje a nie jego broda.
Generalnie mocno zaściankowa baba z dzisiejszego gościa. Dorabiamy ideologię tam gdzie ktoś buduje karierę na kontrowersyjnym wyglądzie. Nie podoba mi się ani jedno ani drugie. Natomiast lubię się pośmiać i za to dziękuję brodatym kobietom... 

niedziela, 11 maja 2014

Z cyklu: Nie rozumiem...

Żenada po Polsku




   Oglądałem wczoraj Voice of Poland. Tak, wstydzę się, mam świadomość ogólnej żenady polskiej telewizji. Sam często wyśmiewam ten czy inny program, ale... lubię słuchać jak ludzie śpiewają - takie zboczenie. Zawsze też znajdzie się jakiś świr - uczestnik, do którego pałam zaplanowaną przez producentów sympatią. Cóż jestem konsumentem z krwi i kości, często ulegam komercyjnym widowiskom, trudno, człowiek musi mieć swoje słabostki. Wracając do meritum... Zdaję sobie sprawę z ogromnych kosztów podobnego przedsięwzięcia, rozumiem sztuczność doboru uczestników, sterowanie na wczesnych etapach wynikami. Cóż, sponsor inwestuje pieniądze chcąc zarobić. Uczciwie postawiona sprawa. Nie lubię jednak nadmiernego ogłupiania widzów. Powiem więcej - nie rozumiem mechaniki stojącej za tzw. lokowaniem produktu. Nie wierzę w jego skuteczność. Ewentualnie w ograniczonym, stonowanym zakresie. Na przykład akcja filmu/programu telewizyjnego się toczy, a bohater pije napój danego producenta. Albo morderca patroszy ofiarę, a na stole stoją płatki danej firmy, itp. W skuteczność takowych rozwiązań gotów jestem uwierzyć. Jest w tym pewna namiastka wiarygodności, przecież każdy korzysta z produktów różnych producentów (wspomniany nóż mordercy też został przez kogoś ometkowany), nie przeszkadza mi skonkretyzowane tło. Akceptuję fakt, iż znakiem naszych czasów jest wszechobecna reklama. Jeśli zachowamy pozory umiaru, mogę przeżyć w takich realiach bez odczuwania nadmiernego bólu zębów. To co widziałem wczoraj, podczas emisji programu, odbyło długą podróż od głupoty, poprzez żenadę, przekroczyło punkt, w którym głupota staje się śmieszna, następnie ustanowiło nową granicę porażki. Daleko wczorajszemu lokowaniu produktu do wspomnianych wyżej akceptowalnych reklamowych manipulacji. Cóż tak mnie poruszyło? The Voice wkroczył w fazę, w której uczestnicy rywalizują w grupach po trzy osoby. Odpada jedna osoba w obrębie każdej trójkątnej komórki, wokaliści śpiewają po kolei, następnie ogłoszenie wyników potem następna trójka.. Przed występami każdej z grup emitowany jest krótki materiał filmowy z przygotowań. Nagle smutna muzyczka w tle. Jedna z uczestniczek poważnym tonem, siląc się na ukazanie głębokich emocji, zaczyna mówić:
- Poczułam straszny ból. Bałam się, że nie dam rady, a czekała mnie kolejna próba przed występem na żywo. 
Myślę sobie - Niezły pech, szpital ją pewnie czeka, biedna dziewczyna - straciła swoją szansę. Nie martwcie się, dziewczyna kontynuuje:
- Pomyślałam, że potrzebują najlepszego, skutecznego rozwiązania.
Wtedy zrozumiałem. Jednak nie chciałem przyjąć owego zrozumienia, ugościć w swoim umyśle. To zbyt głupie - dodałem. Nie dla wszystkich najwyraźniej...
Dziewczyna sięgnęła do torebki i wyjęła z niej... Ibuprom Max. W tym przypadku to bardziej Max Żenady.
Panie producencie mam poważne wątpliwości czy istnieje jakakolwiek grupa docelowa, do której trafi podobna subtelność spod znaku słonia w składzie porcelany. Naprawdę nie dało się mniej żenująco, SUBTELNIEJ? Denerwuje mnie, że ludzie dysponujący sporymi pieniędzmi, czasem antenowym często okazują się średnio rozgarniętymi głupcami( nie chce mi się wierzyć, że robią takie spoty tylko po to by utrwalać w pamięci widzów samą nazwę produktu - strata pieniędzy). Jeśli ktoś lubi słabe reklamy,  polecam również odcinek Klanu, w którym dwójka bohaterów przygotowuje kurczaka na obiad. Nie pytajcie skąd to wiem - wytłumaczę się klasycznie - przechodziłem koło jakiegoś parterowego mieszkania, gdzie akurat włączony był odbiornik, nastawiony na TVP 1. Noga uwięzła mi między płytami chodnikowymi więc obejrzałem fragment serialu czekając na straż pożarną... a był to fragment pod wieloma względami kluczowy (3/4 odcinka polega na zachwalaniu jakiejś saszetki z gotowymi przyprawami). Reklamodawco... czekamy na więcej!

środa, 7 maja 2014

Rozsądek umiera pierwszy

Następnie umiera człowiek




    Kolejny karambol, rozjechany pieszy, zderzenie z tramwajem, korki. Często zastanawiałem się jak to jest, że oglądamy w telewizji raporty policyjne, statystyki wypadkowe, ostrzeżenia skierowane do kierowców oraz pieszych, a i tak liczba zdarzeń niepożądanych na drogach bynajmniej nie maleje. Dostaje się też rowerzystom i co ciekawe ponad 60% wypadków z udziałem molestujących pedały nie jest ich winą. Marna pociecha dla resztek zdrapywanego z jezdni cyklisty. Użyłem czasu przeszłego w swych rozważaniach nie bez powodu. Dziś naocznie przekonałem się dlaczego tak jest. Już się nie zastanawiam, powodem licznych wypadków jest głupota na elementarnym poziomie. Podczas przesiadki z jednego tramwaju do drugiego, na przystanku Kino Femina poczyniłem bolesną obserwację. I ręce mi opadły. Ujrzałem wnętrza przejeżdżających samochodów oraz ich krótkowzrocznych kierowców. Samochód pierwszy: Łysy facet koło pięćdziesiątki - czyta opartą o kierownicę gazetę od czasu do czasu, od niechcenia zerkając na drogę. Zaraz za nim taksówkarz - teoretycznie doświadczony kierowca. A cóż widzimy? Komórka w łapie, przy uchu, ględzi, jedzie chyba z pamięci. Kręcę głową, załamany, tylko po to by dostrzec trzeci samochód. Kobieta - papieros w łapsku, pali w najlepsze. Jest nadzieja, że szybko się przekręci. Byle nie podczas jazdy proszę. Dramat. Gdyby kogoś potrącili, jeszcze mieliby pretensje, że nie uważał. Wlazł jak głupi pod koła uważnych, rzetelnych kierowców. Zbrodniarz! Swoją drogą, mam radę dla policjantów. Weźcie notes, druczek z mandatami i zapraszam na Kino Femina. Można zapisać ze dwie ryzy papieru. Zaproście kolegów, będzie premia. Na owym skrzyżowaniu zresztą zaobserwować można jeszcze jedno wkurzające zjawisko. Jest ono w pełni uniwersalne i adaptuje się do wszystkich przejść dla pieszych. Kierowcy dopuszczają się ciekawego procederu. Zapominają  zatrzymać samochód. Cwaniaczą, próbując przemknąć po zebrze, utykają na środku przejścia. Potem nerwowe ruchy, próbują się wycofać - często bezskutecznie. Wprowadźmy zasadę: Jeśli takowy wpakuje się na zebrę i tam zostanie - pieszy może poskakać po masce, przebić opony - dla przykładu. Prowadzenie samochodu to ogromna odpowiedzialność. Nie każdy powinien to robić, nie każdy się nadaje. Błagam, zrezygnujcie, zapraszam do komunikacji miejskiej, tam przeżyjecie naprawdę wspaniałe chwile. Ginących w głupi sposób na drogach w okolicach dnia Wszystkich Świętych jeszcze potrafię zrozumieć. Tak zatęsknili do swoich nieżyjących bliskich, że postanowili do nich dołączyć. Naprawdę nie mam nic przeciwko samo - eliminującej się głupocie, ale nie kosztem postronnych obywateli. Palcie w domu, czytajcie gazety wszędzie tylko nie za kółkiem, a telefony posiadają zestawy słuchawkowe. Chcecie popełnić samobójstwo? Są lepsze i mniej absorbujące otoczenie sposoby. Skorzystajcie z nich. Nie mam ochoty towarzyszyć wam na mulistej drodze do wyimaginowanego piekła. W zamian mogę pożyczyć sznur i zawiązać pętlę...

niedziela, 23 marca 2014

Nieludzie

Zło pospolite



  Chciałbym, aby powołano nowe, prewencyjne stanowisko, szybkiego reagowania. Taki mobilny superbohater w przebraniu. Do każdego środka lokomocji. Po jednym na linię, na początek. Trzeba zachęcić ludzi do reagowania na burackie zachowania, których jesteśmy świadkami podróżując po mieście. Wstyd mi, że nie potrafię sam wkraczać do akcji. Codziennie powtarzam sobie, jak mantrę:
- Następnym razem zareaguję.
Albo:
- Powinienem był zrobić to i to.
Jednak wciąż nie mogę wyzbyć się konformizmu w stresujących sytuacjach. Pewien niepokój, czy nawet strach paraliżuje, blokując ludzkie, prospołeczne zachowania. Dlatego potrzebujemy kogoś, kto wskaże nam drogę. Płatnego bohatera na usługach ZTM. Przynajmniej wiedziałbym za co płacę. Taki społecznik nie tylko poprawiłby wizerunek firmy transportującej ludzi, również za jego pośrednictwem przegonimy strach i zażenowanie. Bo to nie my, zachowujący się kulturalnie ludzie jesteśmy problemem, ale wywołujący awantury bandyci. Tymczasem wstydzimy się reagować. Zająć stanowisko. Pseudo - ludzie nie mają tego problemu. Wykorzystują nasz brak zdecydowania, bierność. Myśl o podobnym rozwiązaniu wciąż nie daje mi spokoju, kiedyś już zresztą wspominałem o społecznym podżegaczu - ratowniku.  Nie dalej jak wczoraj byłem świadkiem jednego z opisywanych zdarzeń. Jadę autobusem, pełna obsada pasażerska, dwóch typków z otwartymi butelkami piwa. Popijają swobodnie, rechoczą, przeklinają. Ludzie starają się nie spoglądać w ich kierunku. Stałem niedaleko, rzuciłem szybkie spojrzenie. Pomyślałem:
- Nawet nie wyglądają specjalnie nędznie. 
Dojechaliśmy na przystanek. Wysiadając jeden mnie potrącił. Rzucił szybko przez ramię:
- Przepraszam.
Na co drugi:
- No co ty, nie przepraszaj.
Wysiedli. Ten "kulturalny" zaskoczył mnie totalnie. Gdy tylko postawił stopy na chodniku, po wykonaniu może dwóch kroków, cisnął szklaną butelką o ziemię. Tuż przed jadące na rowerach 10 - 12 letnie dziewczynki. Na szczęście zdążyły się spokojnie zatrzymać. Zanim zrobiłem cokolwiek (a wcale nie jestem pewien co i czy bym zrobił) autobus ruszył. Natychmiast wyobraźnia podsunęła co należało zrobić. Wysiąść, złapać typa za kołnierz i wysmarować jego ryjem (świnki bardzo przepraszam) chodnik pokryty rozbitym szkłem. Może by zapamiętał. Może. Apeluję do osób decyzyjnych. Stwórzmy instytucję tajniaka - superbohatera, niech zrobi porządek. Swoją postawą zainspiruje takich jak do działania. Zanim będzie za późno. Bo następnym razem rower może nie wyhamować...

piątek, 21 marca 2014

Czerwona Planeta

Pustynia?



  W dzisiejszych czasach tworzenie gier komputerowych to poważny biznes. Największe produkcje typu triple A (mainstream, ogromne budżety) są finansowane milionami dolarów. Nadal filmy przeważają, lecz super - produkcje pokroju GTA V swoim budżetem przyćmiewają niejeden obraz made in Hollywood. W natłoku growych potentatów łatwo przegapić perełkę. Owszem ostatnimi czasy mierzymy się z boomem na tzw. indyki (gry niezależne) na PC, jednak to tylko potęguje chaos. Wśród wspomnianych twórców "podziemnych" mamy wszak liczne gwiazdy, o których media branżowe piszą niemal codziennie. Piwniczny mainstream, niezależni potentaci. Czasem więc pojawia się produkcja, o której nie mówi się prawie wcale. Brzydkie kaczątko, nieznane w świecie AAA, skulone pod ziemią, przykurzone, zapomniane już na starcie. Nie znajdziemy średniej ocen na Metacriticu, budżet całości i skład osobowy ekipy są równie niskie, co szanse na odniesienie rynkowego sukcesu. A jednak czasem warto się schylić i zanurzyć w wirtualną rzeczywistość oferowaną przez niepozorną produkcję. Jedną z takich gier jest Mars: War Logs. 
  Budżetowy erpeg w stylu Mass Effect (kamera, sf, momentami - dekoracje, podobny system "znajdziek") z walką przypominającą Wiedźmina drugiego? Do tego niezła fabuła, lokalne problemy jednostki, raczej nie uratujemy świata - tylko własny tyłek. Niezła, klimatyczna grafika, akcja rozgrywająca się na Marsie, kompetentne uniwersum SF. Mało? Wyrazisty, interesujący i dwuznaczny bohater, wybory moralne, niezłe lokacje, w miarę zróżnicowane questy, atmosfera zaszczucia, parszywe więzienie, ucieczka. Podwójna narracja, niezłe dialogi... I ten wspaniały klimat. Post -  apokaliptyczny, tyle, że bez udziału wyświechtanej wojny jądrowej. Mutanci, zamordyzm, dobry, satysfakcjonujący system craftingu, immersyjna walka, tony grywalności. Klarowny, ciekawy rozwój postaci, niska cena. Czy to naprawdę możliwe? Czyżby brzydkie kaczątko okazało się po wnikliwszej inspekcji urodziwym łabędziem? Moim zdaniem a jakże. Wady? Jasne, szereg drobiazgów, jednak jeśli erpeg wciąga i ma niegłupią fabułę oraz interesujące postaci - wchodzę w ciemno. Mam gdzieś techniczne mankamenty, specyficzną pracę kamery podczas walki, mało szczegółowe modele postaci... kogo obchodzą podobne drobiazgi? Dobrej książki nie oceniamy po jakości druku i okładce. Warto? Zdecydowanie polecam. 

czwartek, 20 marca 2014

Umieralnia made in Poland

Umrzyj, nie zawracaj nam głowy



  Przez cały weekend borykałem się ze zdrowiem. Organizm postanowił odmówić posłuszeństwa, co zaowocowało koniecznością zaprezentowania mojej osoby lekarzowi. Rzut oka do pięknie nazwanego systemu EWUŚ powinien wystarczyć aby uzyskać stosowną pomoc. Niestety, takie rzeczy to nie u nas. Zadzwoniłem do przychodni - brak wolnych terminów - radź sobie sam. No błagam, przecież 20% pensji przeznaczam na opiekę zdrowotną. Mocna rzecz. Przypomina mi się kultowy odcinek South Park, w którym jeden z bohaterów powierzył pieniądze bankierowi. W trakcie kilkunasto - sekundowej rozmowy o inwestowaniu tychże środków, klient usłyszał nagle: 
- And... it's gone.
Tak po prostu. Mamy twoje pieniądze, ale w zasadzie to spadaj. Szkoda, że w przypadku świadczeń zdrowotnych nie mamy wyboru, chętnie opłacałbym własny abonament w prywatnej, wybranej przeze mnie klinice. Salomonowe rozwiązanie? Bynajmniej. Niepocieszony porażką w przychodni i mocno zdesperowany postanowiłem wykupić wizytę u internisty w Lux Medzie. Cóż to jest, 112 złotych przy kokosach jakie zarabiam ;). Dzwonię, podaję dane, powód i oczekiwania. Co słyszę w odpowiedzi?
- Dziś w Warszawie nie ma już wolnych terminów.
Nieźle. Nie chcą moich pieniędzy - miło. W poniedziałek choruje połowa Polaków. Dodam, że dzwoniłem rano. Jeśli chodzi o wypisywanie l4 (niezdolność do pracy) wstecz, nie zawsze uzyskamy takowe zwolnienie - wszystko zależy od interpretacji lekarza. Teoretycznie można do 3 dni wybiec w przeszłość. W praktyce raz usłyszałem, że to tylko i tu cytat:
- No jakby Pan np. złamał nogę w lesie...
Dobry przekaz. Masz grypę? Biegnij do lasu, złam nogę - uzyskasz zwolnienie za wczoraj. Jesteś obłożnie chory - zdychasz w łóżku - masz pecha, należało przyjść wczoraj. A może trzeba leżeć w lesie, na mchu? Pewnie chodzi o blisko kontakt z naturą... Nikogo nie obchodzi, że nie ma terminów. Wieczorem moja współtowarzyszka w egzystencjalnej niedoli, podsunęła genialny pomysł.
- Idź na ostry dyżur.
Co miałem zrobić? Poszedłem. Nic, co w życiu przeżyłem nie przygotowało mnie na pobyt w tej jaskini. To prawdziwy dom pogrzebowy, umieralnia. Zaduch, gorąco, tłum kaszlących, smarkających ludzi, versus... jeden lekarz. Miałem szczęście - czekałem tylko cztery godziny. Jeśli nawet idąc na wizytę czułbym się dobrze, wyszedłbym z bagażem kilku chorób gratis. Po każdym pacjencie lekarz odpoczywał dziesięć minut. Nieważne ile trwała konsultacja. Jestem pewien, że gdybym tylko wszedł, powiedział "dzień dobry" i wyszedł, przerwa po mnie trwała by kolejne dziesięć minut. Pusty śmiech. Niezły miał zresztą, Pan doktor, sposób na zaproszenie do środka. Nie odzywał się ani słowem, jedynie podchodził do drzwi i delikatnie je uchylał. Nie patrzył przy tym nawet w ich kierunku. No look pass. Tyle, że to nie koszykówka, a ludzkie zdrowie. Usłyszałem nawet krótką wymianę zdań pomiędzy pielęgniarkami:
- Tyle czasu, to on już powinien ze czterdziestu pacjentów zbadać.
- No tak, a to chyba dopiero szesnasty.
Krzepiące. Mam to szczęście, że jeszcze jestem młody, ale dla starszej Pani siedzącej obok mnie to już dosłownie umieralnia. Nawet wody nie ma się gdzie napić. Frustrujące gdy jesteśmy zależni od widzimisię jednego idioty. Owa starsza Pani idealnie podsumowała zresztą zaistniałą sytuację, skarżąc się mężowi:
- O nie, to ten Rusek.
- Jesteś pewna?
- Tak, widziałam.
I rzeczywiście lekarz raczej słabo mówił po Polsku. Ale chamskie odzywki opanował do perfekcji. Ponownie w tym kraju poczułem się jak w ukrytej kamerze. Niestety otacza nas rzeczywistość. Zewsząd, nawet w chwili największej słabości. Powierzamy państwu swoje zdrowie...
- And... it's gone.

sobota, 22 lutego 2014

Złamałem nogę, więc mogę jechać na olimpiadę ;).

Meta - trener



   W całej historii zimowych igrzysk olimpijskich zdobyliśmy zaledwie kilkanaście medali. Jednocześnie jesteśmy krajem, który wystąpił na większości, jak nie wszystkich takich imprezach. Przyszedł czas na Soczi. Kończące się powoli igrzyska prawdopodobnie zakończymy z 4 złotymi krążkami. Brzmi wspaniale, w mediach peany, ogłoszono sukces. Niestety nic bardziej mylnego. Mamy, proszę Państwa do czynienia z kolejnym cudem nad Wisłą (tyle, że na obczyźnie). Zbigniew Bródka - indywidualista, ciężko trenujący strażak. Wywalczył złoto pokonując Holendra. Ma to niebagatelne znaczenie, gdyż w Polsce znajdziemy kilkudziesięciu panczenistów - zawodowców w wieku seniorskim, podczas gdy Holendrzy swoich medalistów uzyskują spośród kilkudziesięciu tysięcy. Mistrzostwo olimpijskie Bródki to wręcz obraza logiki. Chamstwo i złośliwość losu dla dobrze, sumiennie i profesjonalnie wyhodowanych sportowców z kraju legalnej trawki. W Polsce nie ma ani jednego odpowiedniego, krytego lodowiska do treningu dla panczenistów. Nowo mianowany mistrz jeździ do Niemiec, gdzie korzysta z jednego z pośród kilkudziesięciu odpowiednich torów. Osobliwy sukces made in Poland. Warto dodać, że ów Zbigniew Bródka odnalazł gazetę sprzed ponad trzydziestu lat, w której spekulowano, że odpowiednie lodowisko musi wkrótce powstać. Żenujące. Takie sukcesy stanowią zagrożenie dla polskiego sportu, ludzie zaczynają się interesować słabym zarządzaniem pieniędzmi, trzeba wtedy zacząć działać. Wywrotowiec z naszego Bródki. Biedni działacze. Kamil Stoch. Świetny skoczek, dwa krążki. Wspaniały indywidualista, jednocześnie dorodny owoc Małyszomanii. W istocie medale w skokach nie są niespodzianką. Wyłożono spore pieniądze, zadbano o tę efektowną dyscyplinę, wyszkolono zdolną młodzież. Zmodernizowano skocznie, dano czas trenerowi. Zapanowała normalność. Na te dwa medale zasłużyliśmy jako kraj biorący udział w igrzyskach olimpijskich. Chwała nam za to! Ostatnie mistrzostwo to ewenement. Justyna Kowalczyk. Złoto wyszarpane podczas biegu ze złamaną stopą. Tak, złamaną. Jak zdradziła mistrzyni z Polski: " Powiedziałam sobie: Albo wygram albo zdechnę". Amen. Na szczęście dla wszystkich -  nie zdechła. Zdechli za to inni nasi sportowcy. Bardzo często zajmowaliśmy końcowe miejsca, zgodnie z naszym faktycznym stanem posiadania. Mało pieniędzy, słaba organizacja, brak profesjonalizmu, wszystko to można wybaczyć (bo tak po prostu jest), ale przeboleć nie mogę tłumaczeń naszych "orłów". Słabe trasy, nierówny stok, słabe mocowania, śliski tor, krzywe kijki, kiepski hotel, zbyt zielone buty, za zimno, za ciepło. Prawdziwa litania usprawiedliwień. Ja wiem, że media stawiają nierealne oczekiwania, ale co to sportowca powinno obchodzić? Z widzem trzeba być szczerym, szczególnie na tak dużej imprezie. I trochę szkoda, że zdobyliśmy te kilka medali, zamiast płakać nad stanem polskiego sportu i szukać poprawy, będziemy pławić się w fałszywym sukcesie polskiej ekipy olimpijskiej. Wiem co należałoby zrobić, by uzdrowić sytuację. Powołajmy komisję sportową do spraw usprawnienia zawodnika. Czym będzie się zajmować owo gremium? Wyszukiwaniem odpowiednich niedogodności, dzięki którym stworzymy polskich mistrzów. Trzeba połamać odpowiednie kości, przeprowadzić najbardziej utalentowanych do baraków, odebrać sprzęt do ćwiczeń, wygnać w góry, trzymać na mrozie, osierocić, efekty przyjdą po kilku latach. Trzeba opatentować tę metodę. Ale czy przyjmie się poza pokręconym, polskim narodem? Wątpię...