sobota, 22 lutego 2014

Złamałem nogę, więc mogę jechać na olimpiadę ;).

Meta - trener



   W całej historii zimowych igrzysk olimpijskich zdobyliśmy zaledwie kilkanaście medali. Jednocześnie jesteśmy krajem, który wystąpił na większości, jak nie wszystkich takich imprezach. Przyszedł czas na Soczi. Kończące się powoli igrzyska prawdopodobnie zakończymy z 4 złotymi krążkami. Brzmi wspaniale, w mediach peany, ogłoszono sukces. Niestety nic bardziej mylnego. Mamy, proszę Państwa do czynienia z kolejnym cudem nad Wisłą (tyle, że na obczyźnie). Zbigniew Bródka - indywidualista, ciężko trenujący strażak. Wywalczył złoto pokonując Holendra. Ma to niebagatelne znaczenie, gdyż w Polsce znajdziemy kilkudziesięciu panczenistów - zawodowców w wieku seniorskim, podczas gdy Holendrzy swoich medalistów uzyskują spośród kilkudziesięciu tysięcy. Mistrzostwo olimpijskie Bródki to wręcz obraza logiki. Chamstwo i złośliwość losu dla dobrze, sumiennie i profesjonalnie wyhodowanych sportowców z kraju legalnej trawki. W Polsce nie ma ani jednego odpowiedniego, krytego lodowiska do treningu dla panczenistów. Nowo mianowany mistrz jeździ do Niemiec, gdzie korzysta z jednego z pośród kilkudziesięciu odpowiednich torów. Osobliwy sukces made in Poland. Warto dodać, że ów Zbigniew Bródka odnalazł gazetę sprzed ponad trzydziestu lat, w której spekulowano, że odpowiednie lodowisko musi wkrótce powstać. Żenujące. Takie sukcesy stanowią zagrożenie dla polskiego sportu, ludzie zaczynają się interesować słabym zarządzaniem pieniędzmi, trzeba wtedy zacząć działać. Wywrotowiec z naszego Bródki. Biedni działacze. Kamil Stoch. Świetny skoczek, dwa krążki. Wspaniały indywidualista, jednocześnie dorodny owoc Małyszomanii. W istocie medale w skokach nie są niespodzianką. Wyłożono spore pieniądze, zadbano o tę efektowną dyscyplinę, wyszkolono zdolną młodzież. Zmodernizowano skocznie, dano czas trenerowi. Zapanowała normalność. Na te dwa medale zasłużyliśmy jako kraj biorący udział w igrzyskach olimpijskich. Chwała nam za to! Ostatnie mistrzostwo to ewenement. Justyna Kowalczyk. Złoto wyszarpane podczas biegu ze złamaną stopą. Tak, złamaną. Jak zdradziła mistrzyni z Polski: " Powiedziałam sobie: Albo wygram albo zdechnę". Amen. Na szczęście dla wszystkich -  nie zdechła. Zdechli za to inni nasi sportowcy. Bardzo często zajmowaliśmy końcowe miejsca, zgodnie z naszym faktycznym stanem posiadania. Mało pieniędzy, słaba organizacja, brak profesjonalizmu, wszystko to można wybaczyć (bo tak po prostu jest), ale przeboleć nie mogę tłumaczeń naszych "orłów". Słabe trasy, nierówny stok, słabe mocowania, śliski tor, krzywe kijki, kiepski hotel, zbyt zielone buty, za zimno, za ciepło. Prawdziwa litania usprawiedliwień. Ja wiem, że media stawiają nierealne oczekiwania, ale co to sportowca powinno obchodzić? Z widzem trzeba być szczerym, szczególnie na tak dużej imprezie. I trochę szkoda, że zdobyliśmy te kilka medali, zamiast płakać nad stanem polskiego sportu i szukać poprawy, będziemy pławić się w fałszywym sukcesie polskiej ekipy olimpijskiej. Wiem co należałoby zrobić, by uzdrowić sytuację. Powołajmy komisję sportową do spraw usprawnienia zawodnika. Czym będzie się zajmować owo gremium? Wyszukiwaniem odpowiednich niedogodności, dzięki którym stworzymy polskich mistrzów. Trzeba połamać odpowiednie kości, przeprowadzić najbardziej utalentowanych do baraków, odebrać sprzęt do ćwiczeń, wygnać w góry, trzymać na mrozie, osierocić, efekty przyjdą po kilku latach. Trzeba opatentować tę metodę. Ale czy przyjmie się poza pokręconym, polskim narodem? Wątpię... 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz