niedziela, 23 marca 2014

Nieludzie

Zło pospolite



  Chciałbym, aby powołano nowe, prewencyjne stanowisko, szybkiego reagowania. Taki mobilny superbohater w przebraniu. Do każdego środka lokomocji. Po jednym na linię, na początek. Trzeba zachęcić ludzi do reagowania na burackie zachowania, których jesteśmy świadkami podróżując po mieście. Wstyd mi, że nie potrafię sam wkraczać do akcji. Codziennie powtarzam sobie, jak mantrę:
- Następnym razem zareaguję.
Albo:
- Powinienem był zrobić to i to.
Jednak wciąż nie mogę wyzbyć się konformizmu w stresujących sytuacjach. Pewien niepokój, czy nawet strach paraliżuje, blokując ludzkie, prospołeczne zachowania. Dlatego potrzebujemy kogoś, kto wskaże nam drogę. Płatnego bohatera na usługach ZTM. Przynajmniej wiedziałbym za co płacę. Taki społecznik nie tylko poprawiłby wizerunek firmy transportującej ludzi, również za jego pośrednictwem przegonimy strach i zażenowanie. Bo to nie my, zachowujący się kulturalnie ludzie jesteśmy problemem, ale wywołujący awantury bandyci. Tymczasem wstydzimy się reagować. Zająć stanowisko. Pseudo - ludzie nie mają tego problemu. Wykorzystują nasz brak zdecydowania, bierność. Myśl o podobnym rozwiązaniu wciąż nie daje mi spokoju, kiedyś już zresztą wspominałem o społecznym podżegaczu - ratowniku.  Nie dalej jak wczoraj byłem świadkiem jednego z opisywanych zdarzeń. Jadę autobusem, pełna obsada pasażerska, dwóch typków z otwartymi butelkami piwa. Popijają swobodnie, rechoczą, przeklinają. Ludzie starają się nie spoglądać w ich kierunku. Stałem niedaleko, rzuciłem szybkie spojrzenie. Pomyślałem:
- Nawet nie wyglądają specjalnie nędznie. 
Dojechaliśmy na przystanek. Wysiadając jeden mnie potrącił. Rzucił szybko przez ramię:
- Przepraszam.
Na co drugi:
- No co ty, nie przepraszaj.
Wysiedli. Ten "kulturalny" zaskoczył mnie totalnie. Gdy tylko postawił stopy na chodniku, po wykonaniu może dwóch kroków, cisnął szklaną butelką o ziemię. Tuż przed jadące na rowerach 10 - 12 letnie dziewczynki. Na szczęście zdążyły się spokojnie zatrzymać. Zanim zrobiłem cokolwiek (a wcale nie jestem pewien co i czy bym zrobił) autobus ruszył. Natychmiast wyobraźnia podsunęła co należało zrobić. Wysiąść, złapać typa za kołnierz i wysmarować jego ryjem (świnki bardzo przepraszam) chodnik pokryty rozbitym szkłem. Może by zapamiętał. Może. Apeluję do osób decyzyjnych. Stwórzmy instytucję tajniaka - superbohatera, niech zrobi porządek. Swoją postawą zainspiruje takich jak do działania. Zanim będzie za późno. Bo następnym razem rower może nie wyhamować...

piątek, 21 marca 2014

Czerwona Planeta

Pustynia?



  W dzisiejszych czasach tworzenie gier komputerowych to poważny biznes. Największe produkcje typu triple A (mainstream, ogromne budżety) są finansowane milionami dolarów. Nadal filmy przeważają, lecz super - produkcje pokroju GTA V swoim budżetem przyćmiewają niejeden obraz made in Hollywood. W natłoku growych potentatów łatwo przegapić perełkę. Owszem ostatnimi czasy mierzymy się z boomem na tzw. indyki (gry niezależne) na PC, jednak to tylko potęguje chaos. Wśród wspomnianych twórców "podziemnych" mamy wszak liczne gwiazdy, o których media branżowe piszą niemal codziennie. Piwniczny mainstream, niezależni potentaci. Czasem więc pojawia się produkcja, o której nie mówi się prawie wcale. Brzydkie kaczątko, nieznane w świecie AAA, skulone pod ziemią, przykurzone, zapomniane już na starcie. Nie znajdziemy średniej ocen na Metacriticu, budżet całości i skład osobowy ekipy są równie niskie, co szanse na odniesienie rynkowego sukcesu. A jednak czasem warto się schylić i zanurzyć w wirtualną rzeczywistość oferowaną przez niepozorną produkcję. Jedną z takich gier jest Mars: War Logs. 
  Budżetowy erpeg w stylu Mass Effect (kamera, sf, momentami - dekoracje, podobny system "znajdziek") z walką przypominającą Wiedźmina drugiego? Do tego niezła fabuła, lokalne problemy jednostki, raczej nie uratujemy świata - tylko własny tyłek. Niezła, klimatyczna grafika, akcja rozgrywająca się na Marsie, kompetentne uniwersum SF. Mało? Wyrazisty, interesujący i dwuznaczny bohater, wybory moralne, niezłe lokacje, w miarę zróżnicowane questy, atmosfera zaszczucia, parszywe więzienie, ucieczka. Podwójna narracja, niezłe dialogi... I ten wspaniały klimat. Post -  apokaliptyczny, tyle, że bez udziału wyświechtanej wojny jądrowej. Mutanci, zamordyzm, dobry, satysfakcjonujący system craftingu, immersyjna walka, tony grywalności. Klarowny, ciekawy rozwój postaci, niska cena. Czy to naprawdę możliwe? Czyżby brzydkie kaczątko okazało się po wnikliwszej inspekcji urodziwym łabędziem? Moim zdaniem a jakże. Wady? Jasne, szereg drobiazgów, jednak jeśli erpeg wciąga i ma niegłupią fabułę oraz interesujące postaci - wchodzę w ciemno. Mam gdzieś techniczne mankamenty, specyficzną pracę kamery podczas walki, mało szczegółowe modele postaci... kogo obchodzą podobne drobiazgi? Dobrej książki nie oceniamy po jakości druku i okładce. Warto? Zdecydowanie polecam. 

czwartek, 20 marca 2014

Umieralnia made in Poland

Umrzyj, nie zawracaj nam głowy



  Przez cały weekend borykałem się ze zdrowiem. Organizm postanowił odmówić posłuszeństwa, co zaowocowało koniecznością zaprezentowania mojej osoby lekarzowi. Rzut oka do pięknie nazwanego systemu EWUŚ powinien wystarczyć aby uzyskać stosowną pomoc. Niestety, takie rzeczy to nie u nas. Zadzwoniłem do przychodni - brak wolnych terminów - radź sobie sam. No błagam, przecież 20% pensji przeznaczam na opiekę zdrowotną. Mocna rzecz. Przypomina mi się kultowy odcinek South Park, w którym jeden z bohaterów powierzył pieniądze bankierowi. W trakcie kilkunasto - sekundowej rozmowy o inwestowaniu tychże środków, klient usłyszał nagle: 
- And... it's gone.
Tak po prostu. Mamy twoje pieniądze, ale w zasadzie to spadaj. Szkoda, że w przypadku świadczeń zdrowotnych nie mamy wyboru, chętnie opłacałbym własny abonament w prywatnej, wybranej przeze mnie klinice. Salomonowe rozwiązanie? Bynajmniej. Niepocieszony porażką w przychodni i mocno zdesperowany postanowiłem wykupić wizytę u internisty w Lux Medzie. Cóż to jest, 112 złotych przy kokosach jakie zarabiam ;). Dzwonię, podaję dane, powód i oczekiwania. Co słyszę w odpowiedzi?
- Dziś w Warszawie nie ma już wolnych terminów.
Nieźle. Nie chcą moich pieniędzy - miło. W poniedziałek choruje połowa Polaków. Dodam, że dzwoniłem rano. Jeśli chodzi o wypisywanie l4 (niezdolność do pracy) wstecz, nie zawsze uzyskamy takowe zwolnienie - wszystko zależy od interpretacji lekarza. Teoretycznie można do 3 dni wybiec w przeszłość. W praktyce raz usłyszałem, że to tylko i tu cytat:
- No jakby Pan np. złamał nogę w lesie...
Dobry przekaz. Masz grypę? Biegnij do lasu, złam nogę - uzyskasz zwolnienie za wczoraj. Jesteś obłożnie chory - zdychasz w łóżku - masz pecha, należało przyjść wczoraj. A może trzeba leżeć w lesie, na mchu? Pewnie chodzi o blisko kontakt z naturą... Nikogo nie obchodzi, że nie ma terminów. Wieczorem moja współtowarzyszka w egzystencjalnej niedoli, podsunęła genialny pomysł.
- Idź na ostry dyżur.
Co miałem zrobić? Poszedłem. Nic, co w życiu przeżyłem nie przygotowało mnie na pobyt w tej jaskini. To prawdziwy dom pogrzebowy, umieralnia. Zaduch, gorąco, tłum kaszlących, smarkających ludzi, versus... jeden lekarz. Miałem szczęście - czekałem tylko cztery godziny. Jeśli nawet idąc na wizytę czułbym się dobrze, wyszedłbym z bagażem kilku chorób gratis. Po każdym pacjencie lekarz odpoczywał dziesięć minut. Nieważne ile trwała konsultacja. Jestem pewien, że gdybym tylko wszedł, powiedział "dzień dobry" i wyszedł, przerwa po mnie trwała by kolejne dziesięć minut. Pusty śmiech. Niezły miał zresztą, Pan doktor, sposób na zaproszenie do środka. Nie odzywał się ani słowem, jedynie podchodził do drzwi i delikatnie je uchylał. Nie patrzył przy tym nawet w ich kierunku. No look pass. Tyle, że to nie koszykówka, a ludzkie zdrowie. Usłyszałem nawet krótką wymianę zdań pomiędzy pielęgniarkami:
- Tyle czasu, to on już powinien ze czterdziestu pacjentów zbadać.
- No tak, a to chyba dopiero szesnasty.
Krzepiące. Mam to szczęście, że jeszcze jestem młody, ale dla starszej Pani siedzącej obok mnie to już dosłownie umieralnia. Nawet wody nie ma się gdzie napić. Frustrujące gdy jesteśmy zależni od widzimisię jednego idioty. Owa starsza Pani idealnie podsumowała zresztą zaistniałą sytuację, skarżąc się mężowi:
- O nie, to ten Rusek.
- Jesteś pewna?
- Tak, widziałam.
I rzeczywiście lekarz raczej słabo mówił po Polsku. Ale chamskie odzywki opanował do perfekcji. Ponownie w tym kraju poczułem się jak w ukrytej kamerze. Niestety otacza nas rzeczywistość. Zewsząd, nawet w chwili największej słabości. Powierzamy państwu swoje zdrowie...
- And... it's gone.