niedziela, 1 maja 2016

Zdrowe Życie

Rusz dupę!



    Jestem jedną z tych osób, które od czasu do czasu, pod wpływem terroru sumienia, kupują kilka gruszek, pomarańczy, kiwi, bananów, albo główkę sałaty, żeby zadbać o zdrowie. Następnie przetrzymuję te bomby witaminowe, aż się zestarzeją, a następnie umrą. Jestem swoistym nadzorcą, bogiem warzyw i owoców. Albo naukowcem, który obserwuje cały cykl życia zieleniny. Brakuje tylko notatek, teorii i wniosków. Życie witamin w mojej lodówce jest bezwartościowe i bezcelowe. Całe szczęście, że górna i środkowa półka goszczą kolejno: Parówki, mortadelę, majonez oraz cebulę. Tak, cebula jest uprzywilejowana, każdy bóg ma swoich ulubieńców. Odkąd dzielę życie z drugą połówką warzywa i owoce przeżywają drugą młodość, a jakość ich egzystencji wzrosła diametralnie. Rzadziej umierają, czasem, wzorem idiotycznych reklam, spełniają swe marzenia lądując na dole ludzkiego żołądka. Z ćwiczeniami idzie mi trochę lepiej, choć jak odkryłem wczoraj, nie tak dobrze jakbym sobie tego życzył.
Postanowiłem udać się na drabinki, aby podciągnąć się parę razy, zrobić pompki, wzmocnić mięśnie, dla zdrowia. Docieram na miejsce i już z oddali widzę zawodowca. Rękawiczki, odpowiedni strój, stosuje rozgrzewkę, którą wieńczą poprawnie wykonywane ćwiczenia, oparte na wyraźnym planie. Odpuszczam sobie owo miejsce, chcąc uniknąć kompromitacji w oczach sportowca. Postanowiłem pobiegać, gdyż w parku widziałem kolejną uliczną siłownię, a jeśli los będzie łaskawy, tam wykonam swoje nieudolne ćwiczenia, nie wadząc nikomu. Tak sobie pomyślałem. Już po kilku minutach biegu odkrywam, że truchtanie w domu, w miejscu, nijak się ma do walki ze słabościami w plenerze. Zszokowany miałkością własnej formy, postanowiłem porwać się z motyką na słońce. Rozpocząłem biegową wspinaczkę pod górę, znajdującą się na obrzeżach parku. Zanim wbiegłem na cholerne wzniesienie, myślałem o tej kupie ziemi jak o pagórku, górce, a w trakcie walki o każdy oddech, przypiąłem jej łatkę Giewontu. Słowo daję, poczułem się jak starzec. Na siłownię plenerową dotarłem już więc spokojnym spacerem. Podobno również zdrowym. Tym razem spotkałem dwóch sportowców, choć w raczej nietypowych strojach. Szerokie kurtki, zwężane w pasie, rurki na nogach, stopy ukryte w glanach, jeden łysy z brodą, drugi w kapturze i okularach przypominał szczupłego Skibę. Brodaty łysol, chudy i niski, stanowił połączenie Rasputina, punka oraz skina. Wyglądali groźnie. Trzeciej siłowni w okolicy nie znam, więc machnąłem ręką i rozpocząłem ćwiczenia. Czułem się bezpiecznie, gdyż kątem oka widziałem w pełni profesjonalny trening milczących nieznajomych, a moje żałosne podrygi na drążku raczej nie mogły wywołać u nich innych uczuć poza nutką rozbawienia i szczyptą politowania. Słowo daję, poczułem się jak młodszy brat wszystkich uprawiających sport. Daleki jestem od zniechęcenia, ale miałem wyższe wyobrażenia o swojej formie. Gdy nie znalazłem już siły na dalsze ćwiczenia, postanowiłem do domu wrócić spokojnym truchtem. Nic z tego, po niecałych stu metrach odkryłem, że nogi mam jak z waty, a w płucach brakuje powietrza. Pozostaje mi zacisnąć zęby i wrócić na trasę w nadchodzących dniach. Zachęcam moi drodzy do własnych prób, można zmienić perspektywę i uświadomić sobie jak wiele dzieli nas od zdrowego, wysportowanego ciała. Ja wracam na ten cholerny Giewont...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz