środa, 6 kwietnia 2016

Remedium

Terapia



    W jednym z poprzednich wpisów obnażyłem swoje lenistwo, wystawiając je na widok publiczny, piętnując, ale jednocześnie podziwiając jego silę i konsekwencję. Kluczową ofiarą owej słabości ostatnimi czasy okazało się moje zdrowie. Kolano, z uszkodzonym więzadłem, które czeka na artroskopię i ewentualną operację, trzyma się w miarę stabilnie, cierpiąc w milczeniu i tylko od czasu do czasu przypomina jak nieodpowiedzialnym człowiekiem jestem. Prawdziwą porażkę poniosłem jednak z inną częścią ciała. Wybity podczas gry w siatkówkę palec okazał się złamany, a jego nowy, kaprawy, krzywy i rozkosznie pulchny wygląd pozostanie ze mną aż po grób. Jasne, udałem się w końcu do lekarza. Po czterech tygodniach. Łapiduch dobił mnie informacją, że gdybym przyszedł od razu, palucha umieściliby na szynie, czy innym drucie, całkowicie niwelując obecną szpetotę niedocenianego, piątego chwytadła. Parafrazując idiotyczną reklamę z udziałem sportowców:
- Brawo ja!

    Doktor opieprzył mnie za głupotę i zapisał na terapię zmiennym polem magnetycznym. Wykorzystałem abonamentowe moce i zapisałem się do placówki medycznej nieopodal budynku, w którym przyszło mi pracować. Obecnie, codziennie o 11:20, tuż przed udaniem się na stanowisko w Mordorze, poddaję się działaniu owej terapii. Zaznaczę na wstępie, że nie jestem szaleńcem i sprawdziłem, iż pole magnetyczne działa i wywiera pozytywny wpływ na wiele procesów w ludzkim organizmie, poprawia metabolizm, przyspiesza gojenie ran, zrastanie kości i pomaga zapanować nad bólem. Jest to jednocześnie najmniej efektowny zabieg, którego byłem świadkiem. Prowadzą mnie do małego boksu, na końcu szeregu podobnych pomieszczeń, ze ścianami cienkimi, bez sufitu, co umożliwia łatwe podsłuchiwanie innych rehabilitantów. Siadam na zwykłym krześle, rękę wkładam do metalowego cylindra z wylotami po obu stronach. Konstrukcja znajduje się na mobilnym wózeczku, mogę dowolnie zbliżać i oddalać aparaturę, aby wygodnie ułożyć kończynę. Rehabilitant naciska przycisk z napisem start, a pudełko z elektroniką zaczyna odliczać piętnastominutowy odcinek czasu. Nie dzieje się absolutnie nic na poziomie obserwowalnym gołym okiem. Nic nie wyczuwam również dłonią. Pulpit sterowniczy wygląda zarazem prosto i kiczowato. Słychać lekkie buczenie, ale ma się rażenie, że owa terapia to jeden wielki przekręt. Czułem się głupio tak siedząc i pokładając wiarę w kawałku metalu podłączonym kablem do odpustowego pudełka. Co minutę ciszę masakrował tylko dźwięk podkreślający upływający czas. Wyobraziłem sobie, że to przekręt na miarę eliksiru miłosnego, czy innego wzmacniacza. Na ulicy mógłby stać stragan ze znachorem wyposażonym w kawałek metalu i pudełeczko. 
- Zapraszam, zapraszam, pole magnetyczne uleczy każde zmartwienie!
Perfidne, płatne placebo. 
- Panie doktorze, ale ja nic nie czuję!    
- Pole ma długofalowy efekt. Za kilka tygodni, gdy ja już będę wiele kilometrów stąd, poczuje Pan ulgę i odrosną Panu obie utracone kończyny!
Gdy rehabilitant powrócił do mojego boksu, zapytał:
- Czy to wszystko?
Odpowiedziałem:
- Chyba tak.
A pomyślałem:
- Człowieku, co ja tu robię? Ty mi powiedz czy już mogę się obudzić? Gdzie jest ukryta kamera?
No nic, teraz przyszło mi poczekać kilka tygodni na efekty. Spoglądam z nadzieją na garbaty, chromy palec, z którym już od dawna nie chcą się bawić pozostałe... 
PS: Jak wam coś jest zasuwajcie do lekarza!     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz